Czy Stany Zjednoczone są sojusznikiem Polski?

Witold Jurasz

  • W Polsce zwykło się mówić, iż RP z USA łączy strategiczny sojusz, a Polska jest strategicznym sojusznikiem USA. Polska tymczasem nie ma potencjału by stać się tak ważna dla USA.

  • Brak równowagi charakteryzuje relacje USA  z każdym z jego strategicznych sojuszników. Wszyscy jednak sojusznicy Waszyngtonu kompensują ów brak równowagi własnym stabilizującym znaczeniem w regionie tudzież przewidywalnością w polityce zagranicznej i wewnętrznej
  • W relacjach ze Stanami Zjednoczonymi zawsze będziemy pełnić rolę „junior partner’a”

Samo postawienie pytania o to, czy Stany Zjednoczone są sojusznikiem Polski jest na tyle  prowokacyjne, że poza ugrupowaniami znanymi z poparcia dla rosyjskiej agresji na Ukrainę na serio nikt go nie zadaje. Tym bardziej więc warto przyjrzeć się sprawie z pozycji jednoznacznie proatlantyckich. Brak debaty o polityce zagranicznej i przyjęcie założenia, że do młodego pokolenia można przemawiać przy pomocy języka sprzed ponad już ćwierćwiecza powodują, iż rośnie liczba tych, którzy natrafiając z jednej strony na dogmat, a z drugiej na kłamliwą, ale tym niemniej nie pozbawioną próby przekonania odbiorcy argumentacją ulegają podszeptom, których źródłem zapewne jest Moskwa. Wadą dogmatycznego podejścia do relacji z USA jest też i to, że powoduje brak elastyczności po naszej stronie i w efekcie utrudnia uzyskanie większych korzyści z nierównych, a zatem z definicji trudnych relacji z Waszyngtonem.

W Polsce zwykło się mówić, iż RP z USA łączy strategiczny sojusz, a Polska jest strategicznym sojusznikiem USA. Rzadziej co ciekawe mówi się, że Stany Zjednoczone są naszym strategicznym sojusznikiem. Co ciekawe, gdyż spośród wszystkich trzech stwierdzeń to jest najmniej nieprawdziwe. Dla Polski w istocie bowiem Stany Zjednoczone są strategicznym (kluczowym, najważniejszym) sojusznikiem. Niestety nie oznacza to, iż sojusznik ten zawsze realizuje nasze oczekiwania, o czym dalej, co nie zmienia jednak faktu, iż pozostaje naszym kluczowym sojusznikiem. Z cała pewnością nieprawdą jest jednak twierdzenie, iż  Polska jest strategicznym sojusznikiem USA. Polska nigdy nie była i nie ma potencjału by stać się tak ważna dla USA. Mianem tym określić można Wielką Brytanię, Izrael, Japonię, Koreę Południową i w jakimś stopniu również Turcję. W naszym regionie szczególna rolę pełnią Niemcy, które w ramach koncepcji „Partership in Leadership”, w ścisłej koordynacji z USA, pilnują stabilizacji w regionie. Nie sposób nie zauważać różnić i pęknięć pomiędzy Waszyngtonem, a Berlinem, ale po okresie, gdy Niemcy, a wraz z nimi również Francja wprost postawiły się Stanom Zjednoczonym w czasie, gdy Waszyngton przeżywał iluzję wszechwładzy, której wyrazem stała się interwencja w Iraku, sojusz pomiędzy USA i Republiką Federalną wrócił do równowagi. Charakterystyczne jest to, że wbrew co i rusz pojawiającym się informacjom o różnicach zdań dot. podejścia do sprawy wojny Rosji z Ukrainą, Berlin i Waszyngton w istocie ściśle koordynują swoją politykę, a różnice wydają się nie wykraczać poza bezpieczne granice, czego dowodem jest to, że pomimo prób Rosja nie jest w stanie rozegrać ich w taki sposób, by rozbić sojusz Urzędu Kanclerskiego i Białego Domu. Berlin jest bowiem, choć w przeciwieństwie do nas nie szermuje tym sformułowaniem, strategicznym sojusznikiem Waszyngtonu. Niemcy są jednak potęgą – co prawda nie militarną, ale z całą pewnością gospodarczą i polityczną. Jeśli jednak szukać w Europie państw, które nie będąc potęgami są bliższe Stanom Zjednoczonym niż my, to niechybnie ślad prowadzi do Rumunii, a nie Polski. Już samo uświadomienie sobie powyższego stanu rzeczy powinno dawać nam wiele do myślenia.

Polska nie ma dostatecznego potencjału politycznego, gospodarczego, militarnego ani ludnościowego, by pełnić rolę, którą sama sobie przypisuje. Brak równowagi charakteryzuje relacje USA  z każdym z jego strategicznych sojuszników. Wszyscy jednak sojusznicy Waszyngtonu kompensują ów brak równowagi własnym stabilizującym znaczeniem w regionie tudzież przewidywalnością w polityce zagranicznej i wewnętrznej. Polska nie dysponuje – w dużym stopniu na własne życzenie – również i tymi atutami.  Nasza pozycja w regionie to naprzemiennie rezygnacja z prowadzenia polityki regionalnej lub pozbawione pokrycia w rzeczywistości hasła o naszym przywództwie w regionie. Geograficzne położenie, które polscy politycy zwykli nazywać strategicznym również nie predestynuje nas do roli, którą w ramach naszej narodowej dezynwoltury sobie przypisujemy. Stabilność regionu zapewniania jest bowiem przez sąsiadujący z nami Berlin, a nie przez politycznie niestabilną i pozbawioną umiejętności realnej oceny własnego znaczenia Warszawę. Naszym atutem nie jest też nasza mniejszość narodowa w Stanach Zjednoczonych, której stopień politycznego zorganizowania i wpływów jest kompromitująco niski.

Wojna na Ukrainie, która – jak sądziliśmy – może katapultować nas do roli strategicznego partnera Stanów Zjednoczonych nie zmieniła tego stanu rzeczy. Zajęcie Krymu i wojna w Donbasie oznaczały tyle, iż to nasz kraj, a nie Stany Zjednoczone gwałtowniej niż do tej pory potrzebował wzmocnienia relacji dwustronnych. Nierównowaga relacji jedynie się powiększyła, jeszcze bardziej ustawiając nas w roli petenta, tj. roli, które uniemożliwia osiągnięcie statusu strategicznego partnera.

Brak równowagi to niejedyny jednak problem naszych relacji z Waszyngtonem.  Jakkolwiek bowiem w OAS nie wierzymy w termin „sojusznicza lojalność” to jednak w wypadku relacji z USA widać, iż  – jeśli przyjąć, iż taka kategoria w ogóle istnieje – w naszych relacjach z Waszyngtonem i z tym mamy problem. Ilekroć polska delegacja jedzie do Stanów Zjednoczonych jednym z  głównych zagadnień, które zmuszona jest omawiać jest kwestia wiz. W naszej ocenie wizy to sprawa symbolicznie ważna, ale politycznie de facto nieistotna. Ciekawe jednak, iż co najmniej w kilku przypadkach sprawa pojawiała się w obiegu publicznym z inspiracji nie Warszawy, a Waszyngtonu. Z punkt widzenia waszyngtońskiej administracji optymalnym było bowiem, iżby polska strona skupiała się na sprawach drugorzędnych, kosztem spraw dalece istotniejszych.  Dokładnie tak od lat dzieje się w sprawie wiz.

Nierozwiązanym problemem jest kwestia restytucji mienia pożydowskiego. W tym wypadku Stany Zjednoczone wydają się zapominać o tym, iż w 1960 r. Polska zawarła z USA umowę indemnizacyjną, której istota sprowadza się do tego, iż Polska wypłaciła rządowi Stanów Zjednoczonych określoną w umowie kwotę 40 milionów USD w celu pokrycia roszczeń państwa, osób prawnych oraz  obywateli USA (i ich spadkobierców) za mienie, które uległo nacjonalizacji lub innego rodzaju przejęciu. Co ciekawe podsekretarz stanu w MSZ Jan Borkowski w piśmie z 29 sierpnia 2008 r. skierowanym do Marszałka Sejmu RP w odpowiedzi na interpelację nr 4550 „w sprawie roszczeń majątkowych wobec Polski w kontekście zgłoszonego wniosku czterech amerykańskich kongresmenów do Kongresu USA” stwierdził, iż „Ambasada RP w Waszyngtonie w rozmowach z przedstawicielami władz USA dotychczas nie nawiązywała bezpośrednio do kwestii umowy indemnizacyjnej z 1960 r., uznając, iż aktywność Kongresu w kwestiach dotyczących restytucji mienia prywatnego ma charakter polityczny i jest podyktowana trwającą kampanią wyborczą przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi i kongresowymi oraz próbą pozyskania wyborców pochodzenia żydowskiego. Należy również zaznaczyć, iż rezolucje Kongresu USA dot. restytucji mienia prywatnego w Polsce, nawet jeśli zostaną przyjęte, nie będą miały charakteru prawnie wiążącego”, co jest tłumaczeniem kuriozalnym, gdyż oznacza przyznanie, iż polska dyplomacja świadomie zrezygnowała z powoływania się na obowiązującą umowę. Trudno w istocie mieć zastrzeżenia do strony amerykańskiej, skoro my sami rezygnujemy z tego, do czego możemy się odwołać. Warto jednak o umowie z 1960 r. pamiętać, szczególnie w momencie, gdy sprawę coraz częściej podnosi już nie Kongres, a administracja.

Brak równowago w relacjach widać było przy okazji towarzyszącego zakupowi myśliwców F-16 offsetu, gdy na jego poczet zaliczano amerykańskie inwestycje w amerykańskie firmy na terenie Polski. Sprawa zakupu F-16 to jednak jedynie fragment skomplikowanego obrazu relacji dwustronnych w kwestiach militarnych. Gdy Warszawa podejmowała dialog np. dotyczący wzmocnienia naszych sił zbrojnych to pomijając już błędy po naszej stronie takie jak chociażby świadcząca o oderwaniu od rzeczywistości legendarna i będąca przedmiotem anegdot „lista życzeń”, przedstawiona Sekretarzowi Obrony Donaldowi Rumsfeldowi przez ówczesnego ministra obrony Radosława Sikorskiego i tak odpowiedź zawsze sprowadzała nas do roli sojusznika drugiej kategorii. Polska armia nigdy, przez ponad już ćwierć wieku nie otrzymała ani atrakcyjnych cen, ani – nie licząc ostatniej umowy dot. pocisków JAASM – nowoczesnej broni, która realnie zmieniałaby nasz potencjał (w wypadku pocisków JAASM ich ilość skądinąd również jest zbyt mała by mówić o przełomie). Nie wzmacniano nas również dostawami sprzętu wycofywanego z linii, a jeśli się to działo – jak w wypadku np. okrętów wojennych, otrzymywaliśmy sprzęt wymagający poważnych inwestycji i kosztownych modernizacji.

To ile realnie znaczymy najlepiej jednak widać w polityce wschodniej. W naszym przekonaniu wartości (w tym wypadku walka o demokrację) miały rzekomo być tym elementem, który miał stanowić o naszym sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. Pomijając już fakt, iż Waszyngton nigdy ani w okresie Zimnej Wojny, ani po niej nie miał szczególnej awersji do sojuszy z dyktaturami (choć oczywiście w odróżnieniu od Sowietów tylko w wyjątkowych wypadkach wprost zwalczał demokrację) to założenie, iż walka o demokrację, której celem było wyrwanie Ukrainy i Białorusi z objęć Rosji, miałaby scalać nasz sojusz z USA ocierało się o brawurę intelektualną. Podnoszenie takiej tezy dowodziło nieumiejętności odróżniania istoty realnej polityki od jej aksjologicznego wymiaru. Nic bowiem nie wskazuje na to, iżby Stany Zjednoczone kiedykolwiek realnie podjęły walkę o przyszłość Ukrainy i Białorusi. Nie brak natomiast faktów dowodzących, iż nasi partnerzy tak w Berlinie, jak i Waszyngtonie uznawali i uznają Ukrainę i Białoruś za strefę wpływów Rosji.  Co więcej istnieją poważne przesłanki, które każą podejrzewać, iż również Polska, pod wpływem USA, w pewnym momencie de facto uznała, iż tak jest w istocie. Korelacja resetu polsko  – rosyjskiego jest faktem. Elementem resetu pomiędzy Moskwą a Waszyngtonem były jednak, wg naszych informacji, również niejawne ustalenia dot. miejsca Kijowa i Mińska w relacjach pomiędzy mocarstwami. Polska, mimo, iż aktywna i skuteczna polityka wschodnia są jej racją stanu, nie znalazła w sobie siły by oprzeć się wywieranej różnymi kanałami presji ze strony Waszyngtonu i również zdecydowała się na działania idące dużo dalej niż to, co oficjalnie deklarowano jako nowe otwarcie naszej polityki wschodniej, która – wbrew temu co się mówi – zmieniła się nie tylko na linii Warszawa – Moskwa, ale również w odniesieniu do Kijowa i Mińska. Pozornie Polska nadal prowadziła tą samą politykę, co i w latach poprzedzających – w istocie ustąpiła wobec wspólnej presji ze strony Berlina i Waszyngtonu, których interesy były wówczas zbieżne z interesami Moskwy.

Relacje Waszyngtonu z Moskwą tak w sprawie Ukrainy i Białorusi, jak i w odniesieniu do innych kierunków mieszczą się w zakresie wyznaczanym przez swoiste, nie do końca precyzyjnie określane linie określające granice tego, w ramach czego toczy się gra. Rosyjski atak na Ukrainę niewątpliwie stanowił rażące naruszenie tego consensusu. W efekcie Stany Zjednoczone zdecydowały się na podjęcie dużo bardziej zdecydowanej niż do tej pory polityki wobec Rosji. Powyższe nie oznacza jednak rezygnacji z próby porozumienia, a jedynie próbę powrotu do status quo ante. Ciekawym i wartym dokładniejszej analizy wątkiem jest to, czy samo zajęcie Krymu zostałoby również potraktowane jako naruszenie owych granic. W przestrzeni publicznej pojawiło się kilka bardzo wyraźnych stwierdzeń amerykańskich urzędników wysokiego szczebla, iż Stany Zjednoczone wiedziały o mającej nastąpić inwazji Krymu już na ok. 10 dni przed pojawieniem się na Krymie „zielonych ludzików”. Istotnym probierzem tak naszych relacji z Waszyngtonem, jak i tego czy podzielaliśmy ocenę zagrożenia, którym było zajęcie Krymu byłoby sprawdzenie czy i jaką wiedzą podzielił się z nami wówczas Biały Dom. Różnice w ocenie zagrożeń widać skądinąd również przy okazji wzmacniania wschodniej flanki NATO, przy czym również tutaj można z jednej strony skonstatować, iż nie jest ono takie, jakiego oczekiwaliśmy, a z drugiej odnotować, iż gdyby nie Waszyngton nasze bezpieczeństwo nie zyskałoby nawet tego wzmocnienia.

Co możemy ugrać w relacjach z Waszyngtonem i jak to osiągnąć? Imperatyw realizmu nakazuje, by przed wszystkim nie ulegać złudzeniom. Dla Waszyngtonu jesteśmy państwem znajdującym się w drugim szeregu partnerów. Brak realnego wzmocnienia Polski gwarantuje Waszyngtonowi z jednej strony utrzymanie klientelistycznego statusu Polski, a z drugiej – bardziej dalekosiężnie – zmniejsza ryzyko, iż asertywna (tj. silna, ale zarazem spokojna, czyli inna niż była w okresie rządów PO, gdy była uległa i inna niż jest w okresie rządów PiS, gdy nie chcąc być uległą traci zarazem spokój) Polska spokojniej patrzyłaby na relacje Berlina i Moskwy. Warszawa jest bowiem Waszyngtonowi potrzeba również po to, by utrudniać lub uniemożliwiać zacieśnianie relacji Berlina z Moskwą. Dla Białego Domu, Kreml jest potencjalnym sojusznikiem przeciw Pekinowi i parterem w sprawach Afganistanu, Korei Północnej, czy też Bliskiego Wschodu, ale celem gry Waszyngtonu jest taki wynik gry, by przy okazji nie dopuścić do powstania zbyt daleko idącej kooperacji (bo raczej nie sojuszu) Berlina i Moskwy. Trudno nie odnieść wrażenia, iż stopień zażyłości na linii Urząd Kanclerski – Kreml w okresie rządów Gerharda Schroedera przekroczył pewien punkt krytyczny – obecnie jednak relacje wróciły do pożądanego z punktu widzenia obu stolic kształtu. Gdyby relacje Berlina z Moskwą miały ulec pewnego dnia ponownemu – zbytniemu – zacieśnieniu to wówczas Waszyngton na pewno będzie pamiętał, iż Polska niezmiennie obawia się powstania aliansu Niemiec i Rosji.

Polska nie jest strategicznym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, a w co najmniej kilku wymiarach widać wręcz sprzeczności interesów. Powyższe nie zmienia jednak podstawowego faktu, który winien być punktem wyjściowym wszelkich rozważań nt. naszej polityki. Tym punktem wyjścia jest – jak zawsze od stuleci – geografia, która była i zapewne pozostanie naszym jeśli nie przekleństwem, to w każdym razie problemem. Polska mając z jednej strony za sąsiada rewanżystowską Rosją, a z drugiej niezmiennie potężne Niemcy nie ma innego wyboru jak za wszelką cenę walczyć o utrzymanie choćby zrębów blokowego układu sił, którego niezbędną, integralną częścią są Stany Zjednoczone. Jak powiedział kiedyś pierwszy sekretarz Generalny NATO Lord Ismay rolą NATO jest „Rosjan trzymać z daleka, Amerykanów przy sobie, a Niemców pod kontrolą” (to keep the Russians out, the Americans in, and the Germans down). Powyższe sformułowanie tak naprawdę oddaje istotę naszych interesów. Polska nie ma – niestety – innej opcji jak ta, by zabiegać o jak najściślejszy sojusz ze Stanami Zjednoczonymi, utrzymywać Niemcy w ryzach i trzymać Rosję na dystans. Wie o tym i Waszyngton i Berlin i co gorsza również Moskwa. Prawdopodobieństwo, iż uda nam się w jakiś bardziej zasadniczy sposób wyrównać dysproporcję w relacjach z Waszyngtonem nie jest duża. Na pewno jednak jest kilka rzeczy, które można zrobić. I kilka, których robić nie wolno. Nie wolno osłabiać naszej pozycji w Unii Europejskiej, bo im słabsi jesteśmy w ramach europejskiego wymiaru naszej polityki, tym słabsi jesteśmy również w jej euroatlantyckim wymiarze. Próba gry, suflowana przez niektórych modnych w Polsce amerykańskich teoretyków, którzy wróżą nam zajęcie miejsca Niemiec jest naiwnością (pytanie czy inspirujący nas do takiego braku realizmu sami są naiwni czy też ich celem jest właśnie zainspirowanie nas do podjęcia gry ponad stan – równie szkodliwej i równie uzależniającej nas od Waszyngtonu, co gra poniżej możliwości). Nie należy podejmować szkodliwych działań – np. w zakresie energetyki, gdzie dochodzi do przypadków, gdy w Polsce de facto oszukiwani są amerykańcy inwestorzy będący równocześnie w zażyłych relacjach z prezydentem USA.

Warto natomiast być przydatnym dla Waszyngtonu. Powyższe winno być brane pod uwagę również przy okazji konstruowania naszej polityki europejskiej. Wsparcie niekoniecznie musi mieć wymiar militarny, bowiem w tym wypadku w przeszłości bilans zysków i strat nie był zbyt korzystny.  Warto jednak nie popadać ze skrajności w skrajność w skrajność i nie wykluczać z góry poparcia dla Waszyngtonu w razie kolejnych angażujących Stany Zjednoczone wojen. Polska winna wspierać Stany Zjednoczone również – co skądinąd z dużymi zyskami robiono w przeszłości – również wywiadowczo. Warto jednak zastanowić się czy zacieśniając jeszcze mocniej współpracę w tym zakresie nie warto równocześnie podjąć ostrożnego, ale zarazem aktywnego zainteresowania faktycznymi kierunkami amerykańskiej polityki zagranicznej. Niewykluczone bowiem, że sukces lub klęska naszej polityki wschodniej wykuwana jest w gabinetach w Waszyngtonie. Niewykluczone, że istotniejszą dziś informacją nie są wcale zamierzenia Moskwy, ale reakcja na nie w Waszyngtonie i Berlinie. Jeśli bowiem Zachód – a zatem i Stany Zjednoczone miałyby porozumieć się z Rosją to dobrze, byśmy o tym zawczasu wiedzieli. Modna ostatnio koncepcja Międzymorza jest tyleż atrakcyjna, co i bardzo odległa i nie stanowi i przez długie jeszcze lata stanowić nie będzie alternatywy dla naszych relacji z Waszyngtonem.

W relacjach ze Stanami Zjednoczonymi zawsze będziemy pełnić rolę „junior partner’a”. Taka rola nie oznacza jednak, iż musimy przystępować do dialogu od razu godząc się na każde rozwiązanie. Skala naszego podporządkowania Stanom Zjednoczonym spowodowała, iż, o czym była już mowa, zdecydowaliśmy się na posunięcia sprzeczne z naszymi interesami. Problem wszakże polega na tym, iż nasze podporządkowanie nie jest podstawą do rewizji sojuszy. To raczej kwestia ostrożniejszego doboru kadr. Warto, gdy mowa jest o uwikłaniach z przeszłości, pamiętać, iż uwikłania te mogą dotyczyć tak relacji z przeciwnikami, jak i sojusznikami. Przede wszystkim jednak należy w końcu wypracować w sobie umiejętność godnej postawy wobec naszych partnerów. Takiej, w której ani nie jest się na kolanach, ani też się z kolan nie wstaje. Wystarczy po prostu stać. Albo siedzieć – byleby przy stole negocjacji.  Nie mamy innego wyboru jak dbać o sojusz ze Stanami Zjednoczonymi. Tym ważniejsze, by dbać o niego dojrzale.