Wieczne są tylko interesy, czyli o tym jak mógłby wyglądać kompromis z Rosją

Witold Jurasz

  • Dzisiaj, po raz pierwszy od chwili odzyskania suwerenności, bezpieczeństwo Polski nie jest rzeczą oczywistą. Prezydent Andrzej Duda i nowy rząd, który powstanie po wyborach parlamentarnych będą musieli zmierzyć się z wyzwaniami, których skala jest czymś do tej pory nieznanym.
  • Henry John Temple, premier Wielkiej Brytanii w latach 1855 – 1865 powiedział kiedyś „Wielka Brytania nie ma wiecznych sojuszników, ani wiecznych wrogów; wieczne są tylko interesy Wielkiej Brytanii i obowiązek ich ochrony”. Wyzwanie, przed którym stoi nowy Prezydent RP, a po wyborach stanie również nowy rząd wymaga chyba tak jednoznacznego postawienia sprawy. Stąd i tytuł tego tekstu.

  • Mało prawdopodobne jest bowiem, abyśmy mieli do czynienia z zagrożeniem w postaci rosyjskiej agresji militarnej. Dużo groźniejsze jest to, co może być efektem rosyjskiej agresji przeciw Ukrainie, to jest takie porozumienie Zachodu z Rosją, w efekcie którego Polska znalazłaby się w swego rodzaju rozrzedzonej strefie bezpieczeństwa.
  • Celem Moskwy nie jest przecież Warszawa czy też Wilno. Nie jest nim też Kijów, nie był nigdy Donieck i Ługańsk. Celem Kremla, skądinąd zupełnie jawnie deklarowanym, jest zniszczenie post zimnowojennej architektury bezpieczeństwa i stanowiącego jego podstawę sojuszu obronnego Zachodu.

20 lat temu większość Polaków sądziła, że Polska po wejściu do NATO i Unii Europejskiej już na trwałe zakotwiczy w świecie dobrobytu i bezpieczeństwa. Ta pierwsza iluzja została szybko zweryfikowana. Druga istniała do wybuchu wojny na Ukrainie. Pierwsza była iluzją ludu i realnością elit. Druga była udziałem również naszych elit, które tym samym niestety udowodniły, że nie są wcale, choć często im się tak wydaje, bardziej dojrzałe od ludu. Co gorsza w iluzję bezpieczeństwa wierzyli również politycy.

Dzisiaj, po raz pierwszy od chwili odzyskania suwerenności, bezpieczeństwo Polski nie jest rzeczą oczywistą. Prezydent Andrzej Duda i nowy rząd, który powstanie po wyborach parlamentarnych będą musieli zmierzyć się z wyzwaniami, których skala jest czymś do tej pory nieznanym. Co gorsza nasz kraj nie ma za sobą ani tradycji, ani doświadczenia tych państw, których niepodległość i suwerenność były trwałe i które zdołały stworzyć zasady, które jakkolwiek cyniczne, przetrwały stulecia. Henry John Temple, premier Wielkiej Brytanii w latach 1855 – 1865 powiedział kiedyś „Wielka Brytania nie ma wiecznych sojuszników, ani wiecznych wrogów; wieczne są tylko interesy Wielkiej Brytanii i obowiązek ich ochrony”. Wyzwanie, przed którym stoi nowy Prezydent RP, a po wyborach stanie również nowy rząd wymaga chyba tak jednoznacznego postawienia sprawy. Stąd i tytuł tego tekstu.

Wszystko wskazuje na to, iż największym zagrożeniem dla Polski jest wyzwanie rzucone przez Rosję porządkowi europejskiemu. Zagrożeniami są oczywiście również niekorzystne decyzje Unii Europejskiej w zakresie polityki klimatycznej, brak na obecnym etapie rozwiązań, które gwarantowałyby bezpieczeństwo energetyczne, czy też wreszcie terroryzm, ale to wszystko blednie w obliczu odradzającego się rosyjskiego neoimperializmu i rewanżyzmu. Wbrew pozorom jednak największym zagrożeniem nie jest Rosja jako taka. Mało prawdopodobne jest bowiem, abyśmy mieli do czynienia z zagrożeniem w postaci rosyjskiej agresji militarnej. Dużo groźniejsze jest to, co może być efektem rosyjskiej agresji przeciw Ukrainie, to jest takie porozumienie Zachodu z Rosją, w efekcie którego Polska znalazłaby się w swego rodzaju rozrzedzonej strefie bezpieczeństwa. Taki scenariusz skądinąd pociągnąłby niechybnie za sobą stopniowe (a przez to często niezauważalne) ograniczenia suwerenności, pogorszenie klimatu inwestycyjnego i wreszcie – utratę szans na dogonienie Zachodu, którego częścią w sensie cywilizacyjnym jesteśmy i gdzie jest nasze miejsce, ale od którego w wyniku niekorzystnego splotu historii odstajemy.

„Polityka zaczyna się od mapy”

Otto von Bismarck powiedział, że „polityka zaczyna się od mapy”. Cóż więc widzimy my, a co widzi Zachód na owej mapie? My widzimy wojnę rozpętaną przez owładnięty rewanżyzmem Kreml i zastanawiamy się czy nie mamy aby do czynienia z powrotem do zimnej wojny. Na Zachodzie niemal nikt nie stawia takiego pytania i już samo to winno być dla nas wielką lekcją politycznego realizmu. Nasi sojusznicy bowiem patrząc na tę samą mapę co prawda dostrzegą wojnę w, jak to ujął niegdyś premier Wielkiej Brytanii Neville Chamberlain, „dalekim kraju, z narodem, o którym nic nie wiemy”, ale równocześnie Rosja jest dla nich zbyt ważna, by z takiego powodu zrywać z nią relacje. Gramy więc w sytuacji, w której nasi kluczowi sojusznicy w znacznym stopniu nie podzielają naszej oceny zagrożenia.

Dla USA, Rosja to element rozgrywki z Chinami. Ewentualny sojusz Moskwy z Pekinem oznaczałby dla Waszyngtonu poważne wzmocnienie Chin. Kto wie, czy Waszyngton, który pokonał Moskwę, m.in. dzięki porozumieniu antykomunisty Richarda Nixona z komunistą Mao, dziś nie chciałby postawić tamy chińskiej potędze przy pomocy Rosji. Kreml jest ponadto potrzebny Białemu Domowi w sprawach takich jak Afganistan, Korea Północna, Iran, Syria etc. Dla Niemiec, tradycyjnie zbyt słabych by zdominować Europę, a zarazem zbyt silnych by być tylko jednym z państw europejskich, wzrost znaczenia Rosji zwiększa pole manewru i powoduje, że niemieckie przywództwo staje się nie tylko oczywiste, ale i przez wielu pożądane. Wojna na Ukrainie w pewien sposób stała się katalizatorem odrodzenia niemieckiej potęgi. Niemcy pozostają co prawda naszym sojusznikiem, ale zarazem z samej tej racji, iż ich działania obliczone są na zachowywanie kanałów komunikacji z Rosją, ich stanowisko nie jest zbieżne z naszym. Niemcy zapewne pozostaną więc sceptyczne wobec rozmieszczenia baz NATO w Polsce. Nic nie wskazuje przy tym na to, by – jak wierzyło w to wielu – Berlin działał bez koordynacji z Waszyngtonem. Obydwie stolice dzieli ocean, ale łączy takie spojrzenie na mapę, czy może lepiej politykę światową, które właściwe jest mocarstwom. Cóż więc nam grozi? Polska pozostanie oczywiście częścią Zachodu. Pytaniem jest jednak, czy pełnoprawnym członkiem klubu, czy też takim, którego statut jest co prawda teoretycznie taki sam jak innych, ale w istocie wszyscy wiedzą, iż jest członkiem drugiej kategorii. Ubogim krewnym, który co prawda należy do rodziny, ale który musi pamiętać, że nie bierze udziału w kluczowych rozmowach. Tak się stanie jeśli nie nauczymy się, mimo, iż nasz potencjał nie jest nijak bliski potęgom, patrzeć na mapę i na rozgrywkę polityczną w sposób właściwy potęgom.

O co idzie gra?

Na początek zdefiniujmy więc o co idzie gra. Celem Moskwy nie jest przecież Warszawa czy też Wilno. Nie jest nim też Kijów, nie był nigdy Donieck i Ługańsk. Celem Kremla, skądinąd zupełnie jawnie deklarowanym, jest zniszczenie post zimnowojennej architektury bezpieczeństwa i stanowiącego jego podstawę sojuszu obronnego Zachodu. Rosyjski rewanżyzm bierze się z poczucia, że Rosja stała się graczem drugiej kategorii. Kreml od lat straszył Zachód naprzemiennie przemówieniami W. Putina (na czele z tym najsłynniejszym z Monachium), pohukiwaniami i imperializmem gospodarczym. Rozpętując wojnę w Donbasie, Moskwa zasadniczo jednak podbiła stawkę. Stawkę zaś podbija się w polityce tylko w jednym celu – po to, by następnie zaproponować rozwiązanie. Sankcje, na które zdecydował się Zachód zapewne nieco zaskoczyły Rosję, ale nie są one zarazem na tyle silne, by zmienić kurs Kremla. O wiele bardziej dotkliwe jest dla Rosji obniżenie cen surowców energetycznych. Zaskoczeniem dla Moskwy okazała się ponadto siła Ukrainy, która mimo klęsk militarnych, nie padła jednak pod ciosami oraz to, iż jej gospodarka, mimo stanu zapaści, nadal funkcjonuje.

Niemcy i Francja podjęły rozmowy z Moskwą. Format tych rozmów, żyrowanych przez UE, ale de facto prowadzonych w formacie, który skojarzenia z koncertem mocarstw czyni zupełnie oczywistymi jest powodem do niepokoju. Ważniejsze od formatu jest jednak to, jakie scenariusze wyjścia z impasu powstają w efekcie rozmów.

Scenariusz 1 – koncert mocarstw

Od lat jawnie deklarowanym celem Moskwy jest zastąpienie systemu bezpieczeństwa blokowego systemem bezpieczeństwa zbiorowego. Realnie oznaczać będzie to powrót do koncertu mocarstw, czyli systemu, w którym Polska, jako państwo nijak mocarstwem nie będące, stanie się graczem drugorzędnym. Taka architektura bezpieczeństwa europejskiego oznaczałaby de facto prawo weta Rosji w kluczowych sprawach dot. bezpieczeństwa na kontynencie. System bezpieczeństwa zbiorowego był skądinąd od lat proponowany przez Rosję. Dokładnie to bowiem oznaczał słynny „plan Miedwiediewa” (sam będący jedynie lekko zmodyfikowaną wersją „planu Gromyki”). Kluczowa w planie ówczesnego Prezydenta Rosji była „zasada równego bezpieczeństwa”, którą Miedwiediew ujął w trzykrotnym „niet”: Nie dla zapewnienia swojego bezpieczeństwa kosztem bezpieczeństwa innych; nie dla działań osłabiających jedność wspólnej przestrzeni bezpieczeństwa; nie dla rozwoju sojuszy wojskowych, który działałby na niekorzyść bezpieczeństwa innych sygnatariuszy traktatu. Owe trzy „niet”, jeśli wnikliwie je przeanalizować, oznaczały w istocie jedno „niet” – nie dla NATO. Dla Polski owo „nie dla NATO” oznaczałoby pożegnanie z planami dyslokacji jakichkolwiek poważniejszych sił naszych sojuszników na naszym terytorium – w dalszej zaś perspektywie stopniowe zawężanie pola manewru i tym samym stopnia suwerenności, którą się od ćwierćwiecza cieszymy.

Scenariusz 2 – podział stref wpływów

Alternatywą dla takiego rozwoju sytuacji jest mniej lub bardziej nieformalny podział stref wpływów. Taki scenariusz oznaczałby z całą pewnością koniec naszych aspiracji na wschodzie. Scenariusz ten, jeśli miałby oznaczać, iż Kijów i Mińsk miałyby stać się swoistą „strefą uprzywilejowanych interesów” Rosji oznaczałby jednak zwycięstwo Rosji. Agresor zostałby nagrodzony za swą agresję. Z drugiej strony, gdy alternatywą jest powstanie czegoś na kształt koncertu mocarstw to być może dla nas lepiej jest pogodzić się z takim, jak chciałoby się – bardzo skądinąd po polsku – powiedzieć, „niemoralnym” układem. Pod jednym jednak warunkiem. Ceną za naszą akceptację musiałoby być wyraźne potwierdzenie tego, iż jesteśmy częścią Zachodu i zerwanie przez naszych sojuszników z tymi ustaleniami, na które powołuje się Moskwa, a które blokują powstanie w Polsce poważnej infrastruktury NATO.

Scenariusz 3 – finladyzacja

Scenariusz ten byłby najbliższy powrotowi do status quo ante bellum. Oznaczałby, iż tak Kijów, jak i Mińsk stałyby się nie strefą wpływów Rosji, a strefą buforową pomiędzy NATO a Rosją. Z korzyścią skądinąd dla obydwu tych państw, gdyż zarówno Ukraina, jak i Białoruś mogłyby czerpać profity z „zalotów” tak ze strony Zachodu jak i Rosji. Paradoksem historii jest jednak to, iż beneficjentem tego – najbardziej chyba optymalnego z naszego punktu widzenia scenariusza – byłby prezydent Aleksander Łukaszenka, który zyskałby międzynarodową akceptację dla tego, w czym od lat jest mistrzem, tj. czerpania korzyści raz z kontaktów z Zachodem, a raz z obietnic składanych Rosji.

Scenariusz finlandyzacji Ukrainy i Białorusi wymagałby poskromienia tak naszych, jak i rosyjskich ambicji. Nie musielibyśmy przy tym wcale mówić Ukraińcom, w ślad za marszałkiem Piłsudskim, że „bardzo przepraszam (y), nie tak miało być”, gdyż Ukraińcy lepiej niż my rozumieją, że Warszawa, poza słowami, niewiele oferuje. Ukraińcy rozumieją też, że jeśli realną alternatywą dla finlandyzacji nie jest wcale integracja z Zachodem, a moskiewski dyktat to, godząc się na ów neutralny status, wygrywają. Pamiętajmy, że wygrywamy również i my. Pytaniem na inny tekst jest, czy ktoś będzie nas pytał o zgodę i czy mamy z czego, poza deklaracjami, które w polityce są nic nie warte, ustępować. Ograniczyć swoje apetyty musiałaby jednak i Rosja.

Neutralny status Mińska i Kijowa byłby dla Moskwy wyjściem pozwalającym zachować twarz, a zarazem uniknąć pogłębiania się kryzysu. Równocześnie oznaczałby jednak również koniec planów odbudowy strefy wpływów w takim kształcie, jak to sobie wyobraża Moskwa. Kluczowe znaczenie w tym scenariuszu miałoby zapewnienie dostępu zachodniego biznesu do ukraińskiego i białoruskiego rynku. Brak gwarancji takiego dostępu oznaczałby, iż za kilka lat Rosja przejęłaby całkowitą kontrolę gospodarczą, a w ślad za tym i polityczną nad Kijowem i Mińskiem.

Nasz chata z kraja.

Zarysowane powyżej trzy scenariusze rozwoju sytuacji (pierwszy – najgorszy, drugi stosunkowo neutralny i trzeci – optymalny) to obszar, w którym będzie poruszać się nasza dyplomacja w latach 2015 – 2019. Gdy rozpoczynała się wojna na Ukrainie wydawało się, że jesteśmy częścią Zachodu i tak naprawdę nic nam nie zagraża. Miarą beztroski i braku refleksji nad tym z jak poważnym mamy do czynienia zagrożeniem były słowa Ewy Kopacz, która odnosząc się do wojny zaraz za naszą granicą odpowiedziała słynnymi słowami, iż „jest kobietą”. PR’owcy usiłowali nadać tej wypowiedzi jakiś głębszy sens, ale tak naprawdę szefowa rządu powiedziała dokładnie to, co powiedziała, czyli „nasza chata z kraja”. Kilka miesięcy temu przyszło co prawda otrzeźwienie, ale sam fakt, iż takie słowa padły jest miarą naszej porażki. Warto w tym miejscu jednak pamiętać, że – wbrew temu, co mówi wielu polityków i rządowych ekspertów, zagrożenie było widoczne zanim jeszcze Rosja zajęła Krym.

Skoro już wiemy, że niestety, ale nasza chata wcale nie jest tak daleka od zagrożeń, to warto zastanowić się na tym, co wymaga sanacji, by w 2019 r. móc powiedzieć, że graliśmy tak, że ziścił się najlepszy z trzech wyżej przedstawionych scenariuszy.

Va banque, czyli o nieumiejętności prowadzenia gry.

Problem polega na tym, iż mając do wyboru tak naprawdę trzy scenariusze, my zapewne będziemy nadal grać o scenariusz czwarty, tj. o obronienie „europejskiej perspektywy” dla Kijowa i Mińska. To skądinąd nieco przypomina sytuację z okresu budowy Gazociągu Północnego, kiedy graliśmy o zablokowanie budowy tego z całą pewnością niekorzystnego dla nas gazociągu. Gdy ówczesny Sekretarz Stanu w Kancelarii Premiera Ryszard Schnepf zaproponował rozważenie czy nie warto się dołączyć do projektu został niemal natychmiast zmuszony do dymisji. Budowy gazociągu rzecz jasna nie udało się zablokować. Grając o stawkę maksymalną przegapiliśmy moment, gdy można było ugrać mniej, ale jednak ugrać cokolwiek. Podobnie jest ws. Ukrainy i Białorusi, w odniesieniu do których w naszej debacie publicznej cały czas mowa jest o „europejskiej perspektywie” dla Kijowa i Mińska, a na Zachodzie w tym samym czasie dyskutuje się o czymś zgoła przeciwnym – bliższym raczej duchowi Monachium, niż jakiejkolwiek idealistycznej wizji poszerzania euroatlantyckiej strefy bezpieczeństwa i dobrobytu. Trudno doprawdy o bardziej wyrazisty dowód z jednej strony twardej gry Zachodu, a z drugiej naszej naiwności. Nasza gra va banque w istocie nie jest bowiem żadną grą, a jedynie wyrazem naszej nieumiejętności uznania realiów.

„Europejska perspektywa” dla Kijowa i Mińska nie jest kartą przetargową za którą chcemy coś uzyskać, a raczej deklaracją wiary. Polska tak naprawdę nie prowadzi gry dyplomatycznej. W naszym rozumieniu dyplomacji zawsze pamiętamy o tym, czego chcemy, ale rzadko o tym, iż dyplomacja to gra, a za wszystko trzeba płacić. W wywiadach większości naszych polityków łatwo znaleźć listę naszych życzeń, ale próżno szukać oferty tak dla Rosji, jak i – to o wiele ważniejsze – dla Zachodu. Być może nie dlatego nas nie chcą przy stoliku rozmów nt. Ukrainy, że aż tak nas nie lubią i nie dlatego, że aż tak mało znaczymy, ale dlatego, że rozmowy wymagają giętkiego kręgosłupa i braku zasad. Innymi słowy tego, czego mamy w bród w polityce krajowej, ale czego podaż w naszym myśleniu o polityce zagranicznej nie występuje. Polska przy stole rozmów zwyczajnie nie pasuje, ani do Niemców, Francuzów, Rosjan, ani też do Ukraińców. Oni bowiem siadają do stołu, by iść na kompromisy – czasem również „zgniłe kompromisy”. My po to, by bronić zasad. My patrzymy na wojnę na Ukrainie w romantyczny sposób, jako coś na kształt wojny narodowowyzwoleńczej, zapominając, że idealiści na Ukrainie częściej siedzą w okopach, niż w gabinetach w Kijowie. Uczestnicy rozmów z formacie normandzkim nie spodziewają się więc po nas ani giętkości, ani – to nie mniej ważne – dyskrecji. Jeśli już to raczej dyskredytacji z powodu braku owej dyskrecji.

Nasza nieumiejętność prowadzenia gry bierze się z też z przeświadczenia, że ew. „oddanie wschodu” byłoby historyczną klęską, a nie tylko taktycznym ustępstwem. Pomijając już fakt, iż każde porozumienie w grze dyplomatycznej to tyleż koniec partii, co i początek nowego rozdania to w tym wypadku, z samej racji obiektywnego słabnięcia Rosji, za kilkanaście zapewne lat doszłoby do kolejnej rundy rozgrywki. Niewykluczone ponadto, iż same narody na wschodzie – tak ukraiński, jak i białoruski nie zaakceptowałyby nowego podziału Europy.

Sojusznicza lojalność

Problemem naszej polityki zagranicznej jest też archaiczne rozumienie sojuszy. Nasz romantyzm (celów i metod, a nie tylko celów) każe nam rozumieć sojusz jako zestaw honorowych zobowiązań, a nie wypadkową wspólnych interesów. Nasi politycy, zdolni do niemal każdej zdrady wobec siebie nawzajem, w polityce zagranicznej wydają się mylić politykę, z działalnością misjonarską. Jeszcze całkiem niedawno nasz udział w misjach w Iraku i Afganistanie tłumaczono koniecznością „sojuszniczej lojalności”. Nasze absolutyzowanie „zasad” nie pozwalało nam skutecznie wymóc na Stanach Zjednoczonych sfinansowania tych ekspedycji. Nie zadbaliśmy też – w wypadku Iraku – o odzyskanie długów z czasów reżimu Saddama Husejna. Przeciwnie – darowaliśmy je zanim zrobił to ktokolwiek inny.

Brzydka Panna na wydaniu, czy księżniczka?

Problemem naszego kraju jest też oderwane od rzeczywistości postrzeganie własnego potencjału. Z jednej strony mamy poczucie bycia strategicznym sojusznikiem USA (którym nie jesteśmy) – z drugiej karierę w swoim czasie zrobiło wyrażenie, że Polska to „brzydka panna na wydaniu”. Prawda o naszym znaczeniu leży tymczasem gdzieś pośrodku, pomiędzy owymi skrajnymi perspektywami. Najbardziej realistyczne, choć skrywane, podejście do tego, jakim potencjałem tak naprawdę dysponuje Polska prezentował Ś. P. Prezydent Lech Kaczyński, który dążył do rozmieszczenia elementów tarczy antyrakietowej w Polsce, rozumiejąc, że nie jesteśmy tak ważni dla Waszyngtonu, by mieć pewność, iż ten będzie nas bronił. Tarcza oznaczała, że nasze terytorium stało by się elementem amerykańskiego systemu bezpieczeństwa narodowego. Terytorium takie byłoby bronione, gdyż atak na nie naruszałby nie nasze, a amerykańskie interesy.

Problem oceny naszego potencjału, to również jednak kwestia wewnętrzna. Trudno bowiem prowadzić politykę wbrew znacznej części opinii publicznej, a już tym bardziej elity. Elita tymczasem, inaczej niż ma to miejsce na Zachodzie, jest akurat tą grupą społeczną, która wydaje się szczególnie podatna na narrację, w której Polska to owa „brzydka panna na wydaniu”. Bardzo trudnym, ale chyba jednak możliwym zadaniem jest wskrzeszenie w Polakach przeświadczenia, że skoro jesteśmy jakby nie patrzeć niemałym krajem członkowskim UE to, biorąc oczywiście poprawkę na różnice potencjałów pomiędzy nami a czołowymi mocarstwami UE, możemy prowadzić politykę, której podstawową wytyczną jest interes narodowy RP, a nie dogmat „płynięcia w głównym nurcie”. Chodzi przy tym nie o to, by z zasady nie płynąć w głównym nurcie, ale o to by skutecznie walczyć o to, by ów nurt uwzględniał nasze interesy. Powiedzmy sobie szczerze, że nie zawsze tak jest – ani w wypadku polityki klimatycznej, ani też w wypadku polityki Zachodu ws. Ukrainy. Aby jednak elitę przekonać konieczne jest wyraźne zerwanie również i drugim biegunem myślenia o Polsce, który podpowiada konieczność pozycjonowania nas ponad naszym realnym potencjałem.

Brak consensusu

Spór wewnątrzpolityczny nie dotyczy jednak tylko oceny potencjału. Dotyczy tak naprawdę każdej czynności i każdego działania. Kluczowe znaczenie ma więc próba odtworzenia consensusu w polityce zagranicznej, bo nasza polsko – polska wojna nie tylko nas ośmiesza, ale niestety również osłabia. Każdy kraj w Europie wie, że Polaków można rozgrywać przeciw sobie. Powrót do consensusu wymaga skądinąd swoistej grubej kreski, bo jeśli zacząć dyskusję o tym, kto bardziej zawinił to realnie żadnego kompromisu nie da się wypracować. Warto zapewne zaakcentować, iż asertywność w polityce zagranicznej nie jest wcale awanturnictwem. Można przypomnieć, iż Polska uznała niepodległość Ukrainy jako pierwszy kraj na świecie. Warto pamiętać, że co prawda PiS zerwał w latach 2005-2007 z pewną metodą uprawiania dyplomacji (rozumianą jako sztuką bycia miłym), to jak chodzi o zakres merytoryczny to raczej jednak rządy PO po 2007 r. zerwały z tą linia polityki zagranicznej, której fundamenty powstały za czasów ministra Skubiszewskiego. To minister Sikorski doprowadził do faktycznego zaniechania przez Polskę prowadzenia polityki regionalnej, do najgorszych w całym ćwierćwieczu relacji z Litwą i Białorusią, czy też wreszcie do tego, iż Polska wypadła z grona państw, których głos w sprawie Ukrainy się liczy. To wreszcie po 2007 r. poszliśmy na zbliżenie z Rosją, które nie miało żadnych podstaw, skoro wiedzieliśmy od samego początku jakie są intencje Moskwy. Generalnie prawicy w Polsce można zarzucić to, że zapomina, że bycie lubianym pomaga w załatwianiu spraw w polityce zagranicznej, mainstreamowi z kolei to, że uznał, że bycie lubianym to istota dyplomacji.
Brak consensusu powoduje, że nawet, gdy uda się nam przygotować wariantowe założenia to przegrywamy na etapie negocjacji. Każdy polski negocjator wie bowiem, że za ustępstwa (bez których nie ma w dyplomacji porozumień) czeka go pręgierz ze strony tzw. „opinii publicznej”, a tak naprawdę niedouczonych ekspertów i mediów oraz cynicznych polityków tak konkurencji politycznej, jak i konkurentów we własnym ugrupowaniu.

Słabość dyplomacji

Po to, by skutecznie grać pomiędzy mocarstwami, samemu mocarstwem nie będąc, trzeba mieć dyplomację co najmniej tak samo profesjonalną jak ta, którą dysponują przeciwnicy. My takiej dyplomacji niestety nie mamy. Jej sanacja jest pilną potrzebą, ale rzecz w tym, by nie ograniczyła się ona do zmian kadrowych (choć i te są konieczne, gdy wśród 6 wiceministrów spraw zagranicznych nie ma żadnego b. ambasadora, co czyni z nas kuriozum na skalę światową). Kluczowe jest jednak zbudowanie wydajnego systemu rozpoznawania zagrożeń i eliminowania lub osłabiania niekorzystnych dla nas pomysłów na etapie, na którym można to jeszcze zrobić bez większego problemu, a nie wówczas, gdy decyzje już zapadły i ew. zablokowanie czegokolwiek wymaga interwencji politycznej.

Jakie trumny rządzą naszą polityką?

Mawia się, że Polską rządzą dwie trumny: Dmowskiego i Piłsudskiego. W istocie trumien tych jest więcej – mamy więc z jednej strony trumny Słowackiego i Mickiewicza, a z drugiej Prusa i Orzeszkowej. Fundamentalnym w naszej polityce zagranicznej nie jest podział na politykę jagiellońską z jednej i piastowską z drugiej, ale na szkoły – romantyczną i pozytywistyczną (realistyczną). Tak naprawdę bowiem nie ma wątpliwości, że nasze miejsce jest na Zachodzie, ale to nijak nie oznacza możliwości porzucenia polityki wschodniej i nie chodzi tu nawet o historię, ale o zagrożenia, które płyną ze wschodu. Kluczowym problemem Polski jest nieumiejętność znajdowania złotego środka tj. takiego podejścia, w którym łączy się romantyzm celów z pozytywizmem metod. Można wybrać politykę jagiellońska lub piastowską, ale jeśli będzie się ją prowadzić nieskutecznie to wybór ten nie będzie miał większego sensu. Żeromski ukuł powiedzenie, że można być „romantykiem w kapeluszu pozytywisty”. Być może to jest właściwą receptą. Realizm, czy też pragmatyzm metod nakazywałby w odniesieniu do Białorusi uznać, że na pewnym etapie pomyliliśmy cel (istnienie niepodległego państwa białoruskiego) z metodą (walką o demokrację) – w efekcie doszliśmy do punktu, w którym niejako na własne życzenie zaczęliśmy izolować A. Łukaszenkę, tym samym wpychając go w ramiona Moskwy. Pragmatyzm kazałby też zrozumieć, że wspierając niezmiennie słabą i zinfiltrowaną przez KGB opozycję białoruską robimy dostatecznie dużo, by przekonać białoruskiego prezydenta, że nie może się z nami układać, ale niedostatecznie dużo, by go pokonać. Znów udając, że gramy va banque, tak naprawdę nie gramy w ogóle.

Realizm kazałby w odniesieniu do mniejszości polskiej na wschodzie zdefiniować cele, czyli nauczanie języka polskiego i edukację naszej mniejszości. Niezależnie od tego bowiem czy chcemy, aby nasza mniejszość była naszym lobby czy też chcemy, w obliczu grożącej nam katastrofy demograficznej, ściągnąć ją do Polski to kluczowe są te właśnie kwestie. Bez znajomości polskiego i bez wykształcenia nie będziemy mieli lobby, a jeśli będziemy ściągać ludzi, to zasilą oni tylko szeregi bezrobotnych.

Realizm nakazywałby też wreszcie pamiętać, iż w cytowanym już zdaniu brytyjskiego premiera znajduje się fragment o tym, iż Wielka Brytania „nie ma wiecznych sojuszników, ani wiecznych wrogów”. Kto wie jak potoczą się losy i czy kiedyś Rosja nie będzie nam potrzebna. Twarda polityka i zwalczanie jej zakusów, które dzisiaj są sprzeczne z naszymi interesami nie wykopie muru pomiędzy nami a niezmiennie pragmatycznymi Rosjanami. Nadmiar ostrej retoryki może takie szkody wyrządzić i dlatego, mimo, iż dzisiaj Rosja jest naszym przeciwnikiem, nie warto palić mostów. Realizm każe jednak utrzymywać relacje nie ze społeczeństwem obywatelskim, którego istnienie w Rosji jest mocno wątpliwe, ani też z inteligencją (ta istnieje na pewno, tyle, że nie ma niemal na nic wpływu), ale z tymi, którzy Rosją realnie rządzą. Wieczne są bowiem tylko interesy.

Powyższy tekst ukazuje się równocześnie w najnowszym numerze wydawanego przez Fundację Republikańską dwumiesięcznika „Rzeczy Wspólne”, jak i na stronie OAS. Zachęcam do lektury tak OAS, jak i „Rzeczy Wspólnych”, które od lat są doskonałą lekturą.

————————-

zdjęcie: obraz Antona von Werner, Der Berliner Kongreß 1878 (1881) – przedstawia scenę z kongresu berlińskiego, podczas którego kanclerz Bismarck, który zaoferował swoje usługi jako odpowiedzialny makler (verantwortlicher Makler), odniósł swój największy sukces dyplomatyczny