Krzysztof Rak
- Euro skażone było rodzajem grzechu pierworodnego. Wspólnej waluty nie oparto na trwałym fundamencie ekonomicznym, a podporządkowano ją kaprysom polityków. Ci w swojej nieodpowiedzialności nie brali pod uwagę ani teorii ekonomicznej, ani kryteriów, które sami sobie narzucili.
- Problemem jest konstrukcja strefy euro. Jest ona niezgodna z opracowaną jeszcze na początku lat 60. XX wieku teorią optymalnego obszaru walutowego, za którą jej twórca Robert Mundell otrzymał Nagrodę Nobla. Zgodnie z nią, nieco rzecz upraszczając, wspólną walutą mogą posługiwać się tylko kraje o podobnym stopniu rozwoju gospodarczego; znajdujące się w mniej więcej podobnym momencie cyklu koniunkturalnego; kraje, pomiędzy którymi nie ma przeszkód swobodnego przepływu siły roboczej itd. A zatem – zgodnie z teorią ekonomiczną – Grecja nie powinna mieć takiej samej waluty jak Niemcy.
- Kolejny program pomocowy musi zakończyć się fiaskiem, albowiem oparty jest na fałszywych ekonomicznych przesłankach i nie rozwiązuje najważniejszej kwestii, czyli spłaty długu.
- Niemcy prędzej czy później dojdą do wniosku, że rola europejskiego „nadzorcy” przynosi ogromne straty wizerunkowe. A przecież ich szczególna pozycja w Europie opiera się na „miękkiej sile”. Kontynuowanie twardej linii wobec Aten nie wydaje się więc racjonalne.
- Najważniejszy wniosek, jaki należy wyciągnąć z greckiego kryzysu, dotyczy metody integracyjnej. Wykazał on, że tzw. podejście funkcjonalistyczne ma swoje istotne ograniczenia oraz że integracja gospodarek wcale nie wymusza integracji politycznej.
Realizacja projektu wspólnej europejskiej waluty doprowadziła do ogromnego kryzysu politycznego, który prędzej czy później odwróci dotychczasowy kierunek integracji europejskiej.
Optymalny obszar walutowy
Euro skażone było rodzajem grzechu pierworodnego. Wspólnej waluty nie oparto na trwałym fundamencie ekonomicznym, a podporządkowano ją kaprysom polityków. Ci w swojej nieodpowiedzialności nie brali pod uwagę ani teorii ekonomicznej, ani kryteriów, które sami sobie narzucili. Unia walutowa powstała 1 stycznia 1999 r. Uczestniczyło w niej jedynie 11 krajów ówczesnej unijnej „piętnastki”: Austria, Belgia, Finlandia, Francja, Hiszpania, Holandia, Irlandia, Luksemburg, Portugalia, RFN, Włochy. Jednak w momencie startu, wymogi gospodarcze, fachowo nazywane kryteriami konwergencji, w rzeczywistości wypełniało tylko dziewięć państw. Belgia i Włochy miały np. dług publiczny, znacznie przekraczający wysokość jednego z kryteriów przystąpienia (60%).
Kolejne rozszerzenie „klubu euro” odbyło się w roku 2001. Z członkostwa zrezygnowała wówczas Szwecja, która – co istotne – spełniała wymagania ekonomiczne. Zamiast niej przyjęto jednak Grecję, która nie spełniała kryteriów długu publicznego (wynosił on 104%) i deficytu budżetowego. Na fakt ten zwracał uwagę Europejski Bank Centralny, ale pomimo to Rada UE uznała, że wejście Aten do unii walutowej jest konieczne. Zgodnie z zasadą „nie chcesz mieć gorączki, stłucz termometr” podjęła w 2000 r. decyzję o formalnym uchyleniu wobec Grecji procedury nadmiernego deficytu, która blokowała przyjęcie Aten do strefy euro. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Wskaźniki pogarszały się cały czas. W roku 2010 Grecja pogrążyła się w kryzysie.
Problemem jest konstrukcja strefy euro. Jest ona niezgodna z opracowaną jeszcze na początku lat 60. XX wieku teorią optymalnego obszaru walutowego, za którą jej twórca Robert Mundell otrzymał Nagrodę Nobla. Zgodnie z nią, nieco rzecz upraszczając, wspólną walutą mogą posługiwać się tylko kraje o podobnym stopniu rozwoju gospodarczego; znajdujące się w mniej więcej podobnym momencie cyklu koniunkturalnego; kraje, pomiędzy którymi nie ma przeszkód swobodnego przepływu siły roboczej itd. A zatem –zgodnie z teorią ekonomiczną- Grecja nie powinna mieć takiej samej waluty jak Niemcy.
Nota bene, grecki kryzys można traktować jako doświadczalny dowód na słuszność koncepcji Mundella. Grecja, będąc gospodarką peryferyjną europejskiego centrum gospodarczego, peryferyjną zarówno geograficznie, jak i pod względem rozwoju, musiała rozsadzić strefę euro. Wspólna waluta okazała się dla Greków pułapką. Brali w niej kredyty taniej, aniżeli przedtem w swojej własne walucie – drachmie i zadłużyli się na potęgę. Banki z chęcią dawały im kredyty aż do momentu, gdy Ateny stały się niewypłacalne. Pożyczone euro wracało jednak szybko do gospodarczego centrum, ponieważ Grecy kupowali za nie produkty i usługi, których nie wytwarzała ich słaba gospodarka. W efekcie najbogatsze państwa, a przede wszystkim Niemcy, dzięki eksportowi odnotowywały zysk, a Grecja – dług. Zgodnie z teorią Immanuela Wallersteina relacje pomiędzy centrum a peryferiami nigdy nie są symetryczne, albowiem to właśnie centrum jest ich głównym beneficjentem. Przykład Grecji to idealny dowód słuszności tez Wallersteina.
Unijne próby uzdrowienia greckich finansów przyniosły skutek odwrotny od zamierzonego – pogłębiły bowiem tylko zapaść gospodarczą i bezrobocie i doprowadziły do wzrostu zadłużenia. Dość powiedzieć, że dług publiczny w momencie rozpoczęcia kryzysu wynosił 120% PKB, a dziś przekroczył 180%. Ateny spłacają go już od 5 lat i dlatego zbankrutowały. Paradoksem jest, że Grecy zbankrutowali nie w chwili, gdy kupowali dobra na kredyt, ale w momencie, gdy spłacali długi. Dobrze rozumieją to polscy frankowicze, którzy, skuszeniu tanim kredytem, mają dziś dług przekraczający wartość zakupionej przez nich nieruchomości. Brukselska kuracja doprowadziła do tego, że grypa płynnie przeszła w ciężkie zapalenie płuc. Pomimo to unijni i greccy politycy nadal nie chcą poddać się prawom ekonomii.
Zamiast tego straszą nas katastrofą. Trudno jednak nie dostrzec, że jedynym sposobem jej uniknięcia jest realizacja scenariusza przeciwnego. Sens wydawania w nieskończoność setek miliardów euro i pogłębiania tym samym zadłużenia Aten wydaje się stać pod znakiem zapytania. Taka polityka bowiem może doprowadzić nie tylko do upadku strefy euro, ale i politycznego i finansowego bankructwa Unii. Dziś zapomina się, że Jannis Warufakis, w momencie kiedy został ministrem finansów z rządzie Alexisa Ciprasa, użył właśnie tego argumentu, przestrzegając przed kolejnym programem pomocowym, którego jedynym skutkiem będzie jeszcze większe zadłużenie państwa greckiego.
W biznesie obowiązuje zasada, że jeśli firma ciągle traci na jakimś przedsięwzięciu, to należy zeń szybko zrezygnować, żeby nie zwiększać strat. Trzeba więc zmniejszyć lub w razie konieczności zlikwidować strefę euro, żeby uchronić to, co najważniejsze – integrację europejską i jej najważniejsze osiągnięcie – jednolity rynek. A skoro tak, to pierwszym krokiem jakiegokolwiek programu antykryzysowego winien być powrót Greków do drachmy.
Nierealny program pomocowy
Grexitu jednak nikt nie chciał i zdecydowano się pójść utartą ścieżką. Politycy obawiali się przede wszystkim ryzyka tego posunięcia. Dlatego zdecydowali się na kolejny program pomocowy. Ten musi zakończyć się fiaskiem, albowiem oparty jest na fałszywych ekonomicznych przesłankach i nie rozwiązuje najważniejszej kwestii, czyli spłaty długu. Niemiecki dziennik „Frankfurter Allgemeine Zeitung” dowiódł, że zawarte w Brukseli porozumienie w sprawie greckiego długu oparte zostało na wziętych z sufitu danych. Najbardziej opiniotwórcza gazeta niemiecka ośmieszyła przywódców strefy euro, którzy dniami i nocami negocjowali kompromis, który – jak się wydaje – ma wirtualny charakter.
Jednym z filarów, zawartego w poniedziałek 13 lipca w Brukseli porozumienia, było stworzenie funduszu powierniczego w wysokości 50 mld euro. Na sumę tę mają się złożyć kwoty ze sprzedaży własności państwa greckiego. Zostaną one podzielone na dokapitalizowanie greckich banków (25 mld), na spłatę długów (12,5 mld) i na wsparcie inwestycji w greckiej gospodarce (12,5 mld). Spór o ten fundusz groził klęską szczytu, albowiem zgoda na jego powstanie oznaczała upokorzenie Aten.
Kłótnia europejskich przywódców była jednak bezprzedmiotowa. „Frankfurter Allgemeine Zeitung” wskazał, że kwota 50 mld euro jest wirtualna. Skąd więc się wzięła? W roku 2011 założono, że należące do państwa greckiego nieruchomości warte są 280 mld euro. Ta suma znalazła się w ekspertyzie fundacji zależnej od rządzącej wówczas w Atenach partii PASOK. Zarówno grecki Bank Narodowy, jak i ekonomiści zwracali uwagę, że jest to czysty wymysł. Rząd grecki, nie posiadając danych katastralnych, nie miał rozeznania, jakim majątkiem nieruchomym dysponuje, nie brał również pod uwagę spadku cen wskutek kryzysu. Nikt wtedy na takie szczegóły nie zwracał uwagi. Chodziło o to, aby przekonać wszystkich, że Grecja nie jest bankrutem, więc sumę tę zaokrąglono i uznano, że Ateny dysponują majątkiem wynoszącym 300 mld euro.
A zatem 50 mld dochodów z prywatyzacji to, jak zauważa niemiecki dziennik, także „mityczna liczba”, która jest efektem legendy. Gdy okazało się, że pierwszy program pomocowy zmierza ku klapie, grecki rząd w roku 2011 wyciągnął niczym królika z kapelusza 50 mld, które obiecał przeznaczyć na spłatę długu. Nie wiadomo, skąd wzięła się ta suma, ale nie było to skądinąd nawet wówczas ważne, bowiem nie o gospodarkę, a o politykę chodziło. 50 mld było „sumą polityczną”, która miała być argumentem na rzecz kontynuowania programu pomocowego. Wierzyciele łyknęli tę bajeczkę bez zmrużenia oka. Pikanterii dodaje fakt, że historię tę opowiedział niemieckiemu dziennikowi urzędnik z tzw. trojki, która miała nadzorować realizację programu pomocowego. A więc od lat wszyscy, którzy chcieli wiedzieć, mieli świadomość, że podstawy programów pomocowych dla Grecji są fikcją. Tę wersję potwierdzają fakty. Dziś wiemy, że prywatyzacja własności państwowej przyniosła Grekom zaledwie 2,5 mld euro. Jakim cudem przywódcy europejscy rozmnożyli kilka miliardów do 50? To zapewne pozostanie ich tajemnicą.
Ta buchalteryjna pomyłka mieć będzie fundamentalne znaczenie dla Grecji. Warto bowiem przypomnieć, o jakie kwoty chodzi. Ateny potrzebują przeszło 90 mld euro, a zatem błąd dotyczący przeszło połowy tej kwoty każe przypuszczać, że i tym razem wszystko skończy się „piękną katastrofą”. Niewłaściwe szacunki były także podstawą wcześniejszy porozumień. W roku 2010 w pierwszym pakiecie pomocowym źle oceniono skutki cięć budżetowych, co w efekcie doprowadziło do ogromnej recesji i wzrostu długu Grecji. Na ten błąd zwrócił niedawno uwagę Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Efektem zastępowania ekonomii polityką jest to, że szumne programy pomocy nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością. W efekcie dług grecki stale rośnie, gospodarka się kurczy a ludzie wpadają w coraz większą biedę.
Co z długiem?
Główną wadą zawartego porozumienia w sprawie trzeciego planu pomocowego jest brak redukcji greckich długów. Większość ekonomistów nie ma bowiem najmniejszych złudzeń. Ateny nie są w stanie ich spłacić. Mówił o tym zaraz po szczycie w wywiadzie telewizyjnym były polski minister finansów Jacek Rostowski. Na początku greckiego kryzysu dług mierzony w relacji do PKB wynosił 120 proc., obecnie w wyniku programów pomocowych zamiast się zmniejszyć wzrósł do przeszło 180 proc., co w liczbach wymiernych daje astronomiczną kwotę znacznie przekraczająca 300 mld euro.
Mimo to przywódcy europejscy w trakcie negocjacji z premierem Grecji nie chcieli w ogóle rozmawiać o umorzeniu zadłużenia. Przede w wszystkim ze względu na opór własnych społeczeństw, które mają „dość łożenia na leniwych Greków”. I nie ma żadnego znaczenia, że gros pomocy finansowej i tak wraca do wierzycieli i banków. Bruksela pozostawiła Grekom jedynie mgliste nadzieje, że jeśli skutecznie będą wywiązywać się z postawionych im warunków, to łaskawie zgodzi się na kolejne oddalenie w czasie spłat wierzytelności. Szczególną niechęć redukcja greckiego długu budzi w Niemczech; kraju, który w największej części partycypuje w pomocy, ale i jednocześnie – o czym się zapomina – jest jej beneficjentem.
Po ostatnim szczycie strefy euro wydawało się, że Grecy znaleźli się w pułapce bez wyjścia. Kolejne narzucone im brutalnie oszczędności i podwyżki podatków pogłębią recesję i wskutek tego powiększą dług. Dlatego zaskoczeniem było wyłamanie się ze wspólnego frontu wierzycieli Christine Lagarde, która szefuje Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu. Z analizy, opublikowanej przez tę instytucję kilka dni po szczycie w Brukseli, wynika, że Grecja nie jest w stanie spłacić swoich długów. Najnowszy program pomocowy w wysokości ponad 80 mld euro, doprowadzi do ich dalszego powiększenia i prawdopodobnie przekroczą one w ciągu najbliższych dwóch lat 200 proc. greckiego PKB. Dlatego jedynym wyjściem jest znaczące ich umorzenie. Co więcej, z analizy tej wynika, że Grecy będą potrzebowali więcej pieniędzy, niż im obecnie zaoferowano. Ta opinia znalazła odzew w innych krajach. Michel Sapin, francuski minister finansów, uznał jej zasadność, jakkolwiek nie wypowiedział się otwarcie za darowaniem długów. Grecy mogą też liczyć na przychylność Włoch.
Słabnące Niemcy
Nikogo nie powinno dziwić, że kryzysowi procesu integracji europejskiej towarzyszy słabnięcie pozycji Niemiec, odgrywających przywódczą rolę na kontynencie. Problematyczność przywództwa Berlina ujawniła się z całą jaskrawością, gdy minister finansów RFN, Wolfgang Schäuble, zaproponował przed rozpoczęciem negocjacji w Brukseli, aby Grekom narzucić następujący wybór: albo jeszcze twardsze reformy pod zastaw majątku w wysokości 50 mld euro, albo czasowe wyjście ze strefy euro. Te postulaty w wielu krajach przyjęto jako upokorzenie Greków. Skrytykował je premier Włoch, Matteo Renzi, który stwierdził, że co za dużo to niezdrowo (”genug ist genug”). Największym zaskoczeniem dla Berlina okazała się jednak postawa prezydenta Francji, Francois Hollande’a, który nieoczekiwanie stał się największym adwokatem pozostawienia Greków w strefie euro.
Greckiemu premierowi Alexisowi Ciprasowi udała się więc sztuka nie lada. Przeciwstawił sobie największe mocarstwa kontynentalne i dzięki temu zyskał możliwość manewru. Jakkolwiek cały czas bardzo ograniczoną, albowiem warunki na jakich narzucono mu trzeci program pomocowy trudno uznać za jego sukces, ale jednak większą niż ta, którą dysponował w chwili rozpoczęcia rozmów. Warto jednak pamiętać, że program pomocowy dla Grecji ostateczny kształt przybierze dopiero w najbliższych tygodniach. Daje to więc A. Ciprasowi okazję do ugrania czegoś dla swojego kraju, tym bardziej że Berlin może okazać się bardziej skłonny do ustępstw, albowiem jego twardość negocjacyjna spotkała się z falą krytyki w Europie.
Wszelkie próby zmiękczenia europejskiego stanowiska wobec Aten na razie spotykają się z wetem Berlina. Minister finansów RFN, Wolfgang Schäuble, ostrzegł, że oddłużenie jest możliwe tylko pod warunkiem wyjścia Grecji ze strefy euro. Jednak Niemcy prędzej czy później dojdą do wniosku, że rola europejskiego „nadzorcy” przynosi ogromne straty wizerunkowe. A przecież ich szczególna pozycja w Europie opiera się na „miękkiej sile”. Kontynuowanie twardej linii wobec Aten nie wydaje się więc racjonalne.
Granice funkcjonalizmu
Najważniejszy wniosek, jaki należy wyciągnąć z greckiego kryzysu, dotyczy metody integracyjnej. Wykazał on, że tzw. podejście funkcjonalistyczne ma swoje istotne ograniczenia, że integracja gospodarek nie wymusza wcale integracji politycznej. Jego zwolennicy wierzyli w to, że państwa członkowskie powinny współpracować przy realizacji konkretnych przedsięwzięć gospodarczych, a te z kolei wymuszą powstanie wspólnych instytucji politycznych.
Wspólna waluta miała być ukoronowaniem integracji europejskiej i milowym krokiem na drodze do osiągnięcia najważniejszego celu unijnych traktatów, jakim jest „tworzenia coraz ściślejszego związku między narodami Europy” (art. 1 Traktatu o UE). Euro miało zainicjować federalizację naszego kontynentu. Dzięki niemu Europa Ojczyzn miała przekształcić się w Stany Zjednoczone Europy. Tak się jednak nie stało. Wręcz przeciwnie – wspólna waluta, a właściwie jej krach, którego symptomy widzimy w Grecji, zmusi polityków do gruntownej zmiany dotychczasowych metod współpracy.
Czy obecny kryzys jest zagrożeniem dla Unii i Polski? Niekoniecznie, ale pod jednym wszakże warunkiem. Politycy muszą potraktować go jako rzecz normalną. Przestać mówić o wyjątkowości i bezalternatywności. Przyjąć do wiadomości prawdę, że dotychczasowa historia integracji europejskiej była pasmem sukcesów i porażek. Jej przebieg określał rytm „dwa kroki w przód i jeden w tył”. Euro jest krokiem w tył, teraz trzeba zrobić dwa kroki do przodu. Aby to się udało, należy dobrze postawić diagnozę. Nie szukać jej w „lenistwie” Greków, a w wadliwości projektu euro.
Krach euro to nie tylko łamanie zasad ekonomii, to także bezprzykładna historia pogwałcenia podstawowych zasad prawa europejskiego. Autorzy traktatów europejskich zabezpieczyli nas dosyć dobrze przed finansową katastrofą. Umieścili w nich procedurę nadmiernego deficytu, która zabrania państwom wydawania zbyt dużo w porównaniu z ich dochodami. Wejście do strefy euro uwarunkowali wypełnianiem twardych kryteriów konwergencji. I wreszcie na wypadek, gdyby jednak do krachu doszło, zabronili finansowania bankruta przez inne państwa i Europejski Bank Centralny.
W ciągu ostatnich 15 lat przywódcy europejscy łamali te normy prawne w bezprecedensowy sposób. Ich postępowanie można by porównać do szefa banku, który jednego dnia zwalnia ochronę i na noc pozostawia otwarte nie tylko drzwi wejściowe, ale również te prowadzące do skarbca. Okazja czyni złodzieja. Jedynym rozwiązaniem kryzysu strefy euro jest przywrócenie ważności zasadom ekonomii i normom prawa europejskiego. A to oznacza powrót Aten do drachmy. Jednak nie należy sądzić, że w najbliższych dniach politycy europejscy, w tym greccy, zdecydują się na to. Właśnie zawarli kolejny zgniły kompromis. Dług Grecji będzie więc dalej rósł i za pół roku dojdzie do kolejnego przesilenia. Politycy nie decydują się na jedyne racjonalne wyjście dlatego, że musieliby przyznać się do porażki tego modelu integracji europejskiej, który realizowali w ostatnich dwóch dekadach. Jak zauważa wybitny znawca prawa europejskiego prof. Mariusz Muszyński w ekspertyzie przygotowanej dla Ośrodka Analiz Strategicznych (https://oaspl.org/2015/07/08/bankructwo-grecji-a-przyszlosc-unii-europejskiej/): „Wystąpienie lub wyrzucenie Grecji z UE, ale jeszcze bardziej usunięcie jej ze strefy euro, byłoby działaniem sprzecznym z celami traktatów unijnych. Zostałoby odebrane na świecie jako wielka klęska polityczna projektu. Na to – mimo racjonalności ekonomicznej właśnie tego rozwiązania – UE politycznie raczej nie stać. Stąd werbalne groźby unijnych polityków, w szczególności niemieckich, są tym samym emocjonalnym działaniem bez pokrycia, co rząd grecki wydaje się rozumieć.”
Czas na nową generację polityków. Polityków, którzy odrzucą nierealne, ideologiczne mrzonki, a będą szanować reguły ekonomii i prawa. To oni wynegocjują z rządem greckim powrót do drachmy. Skończą również z samobójczymi i bezprawnymi praktykami Europejskiego Banku Centralnego, polegającymi na drukowaniu pustego pieniądza i wykupywanie długów poszczególnych państw członkowskich. Czas wreszcie postawić projekt europejski z głowy na nogi.
W polityce krajowej warto zaś przypomnieć społeczeństwom, że kupowanie mieszkań o wartości 20 letnich wynagrodzeń, czy też samochodów, których cena odpowiada kilkuletnim zarobkom to prosta droga do bankructwa. Cen samochodów żaden rząd nie zmieni. Pytaniem na inną analizę jest to, czy nie może wpłynąć na ceny mieszkań.
————–
zdjęcie pochodzi ze strony drachma.gr i przedstawia wizję nowego greckiego banknotu z podobizną Angeli Merkel