Siły Zbrojne RP czyli ani silni, ani zwarci, ani gotowi.

Maciej Kucharczyk, Witold Jurasz

Stan Sił Zbrojnych RP, 5 lat po wybuchu wojny na Ukrainie, jest katastrofalnie zły. Modernizacja polskiego wojska jest fasadowa. Średnia wieku sprzętu jest praktycznie taka sama jak 20 lat temu. W ten sposób szykujemy się na to, aby podczas kolejnego konfliktu znów „lec z honorem”, a nie sprawić, żeby to wróg ginął za swoją ojczyznę.

  • Chcąc uniknąć powtórki z historii, musimy podjąć zdecydowane działania: albo znacznie zwiększyć wydatki na wojsko posiłkując się wielomiliardowym kredytem, albo zmniejszyć liczebność sił zbrojnych i ograniczyć ambicje do tego, co niezbędne.
  • Konieczne są radykalne reformy dot. rezerwy,  procedur zakupowych, sanacja przemysłu zbrojeniowego oraz wzrost eksportu uzbrojenia.
  • Warto rozważyć sens offsetu i polonizacji.
  • Konieczne jest stworzenie systemu realnej cywilnej kontroli nad siłami zbrojnymi.
  • Efektem muszą być nowoczesne i sprawne siły zbrojne, a nie trwający obecnie pudrowany bezwład i atrofia, gdy miliardy złotych podatników idą na marne.
  • Jedynym kryterium zakupowym winno stać się ilu żołnierzy przeciwnika możemy zabić za każdy wydany milion złotych.

Stan wyjściowy

Polskie wojsko AD 2019 to wyspy nowoczesności na morzu zacofania. Mamy nowoczesne transportery opancerzone Rosomak, które robią za tło prawie każdej uroczystości zorganizowanej przez MON, ale równocześnie mamy dwa razy tyle archaicznych, nigdy nie zmodernizowanych, radzieckich transporterów BWP-1 rodem z lat 60, które są tak słabo opancerzone, że w zasadzie każda ręczna wyrzutnia pocisków przeciwpancernych jest stanie przebić ich pancerz. Mamy tak chętnie pokazywane, używane niemieckie czołgi Leopard 2 (z czego, ze względu na modernizacje i przenoszenie ich między jednostkami, w pełni gotowych do walki jest zaledwie około 1/4), ale mamy też ponad dwa razy więcej radzieckich T-72 i ich polskiej modernizacji PT-91. Nawet jednak PT-91 technologicznie odstają od współczesnego pola walki, gdyż są jedynie tzw. „płytką” modernizacją, a ponadto nie mają skutecznej amunicji. Z kolei T-72, których nie poddano żadnej modernizacji nie mają na współczesnym polu bitwy żadnej już realnej wartości bojowej. Nasze Leopardy są modernizowane, ale znów – tak samo jak 25 lat temu w wypadku T-72 – zamiast przeprowadzić głęboką modernizację i doprowadzić je do standardu A7+, zdecydowano się na półśrodki, czyli budowę zubożonej wersji PL. Mamy garstkę nowoczesnych armatohaubic Krab, ale i dziesięć razy tyle przestarzałych radzieckich haubic Goździk.

Siły lądowe w razie konfliktu nie będą miały wsparcia nowoczesnych śmigłowców bojowych. Posiadane Mi-24 są na granicy resursu, a ponadto – jako że lada dzień mieliśmy kupić ich następców – nie zostały poddane praktycznie żadnej modernizacji. Mamy śladowe ilości śmigłowców transportowych, co skądinąd oznacza, że jedyny w zasadzie solidny komponent naszych sił zbrojnych, czyli Siły Specjalne, nie będzie mógł być w pełni wykorzystany, bo nie będzie jak przerzucić naszych komandosów za linie wroga.

Marynarka Wojenna de facto przestała istnieć. Jedyny mający wartość bojową okręt podwodny miał pożar w stoczni, a „duma” naszego przemysłu okrętowego, budowany przez prawie 20 lat ORP „Ślązak” jest tak słabo uzbrojony, że nadaje się co najwyżej do łapania piratów w okolicach Somalii.

W lotnictwie mamy w zasadzie już jedynie 48 myśliwców F-16, gdyż kolejne usterki skutecznie chyba już uziemiły wszystkie posiadane przez nasz kraj MIG-29 i Su-22, przy czym te ostatnie to samoloty, których poza nami używają już wyłącznie państwa Trzeciego Świata.

Zupełnie tragicznie przedstawia się stan naszej obrony przeciwlotniczej, która – nie licząc systemów krótkiego zasięgu – technologicznie oparta jest na systemach z przełomu lat 60. i 70. Co gorsza, Polska zdecydowała się na kupno zaledwie dwóch, a nie – jak planowano – ośmiu, baterii systemu Patriot, co oznacza, że w razie wojny problematyczna będzie obrona naszych lotnisk. W efekcie nadal konieczne może być – zakładane do tej pory na czas wojny – przebazowanie naszego lotnictwa do Niemiec i innych sojuszniczych państw.

W podstawowych kategoriach sprzętu, tylko około 1/4 można uznać za nowoczesne. Kiedy wstępowaliśmy do NATO w 1999 roku i dzisiaj, 20 lat później, uśredniony wiek najważniejszych systemów jest podobny. Oznacza to, że kupujemy za mało i za wolno, aby realnie unowocześnić wojsko jako całość. Nowości ledwie wystarczają na uzupełnienie strat, wynikających z konieczności wycofywania zupełnie już przestarzałego, bądź zużytego sprzętu.

Poważne braki są też w znacznie drobniejszych kwestiach, mających jednak duże znaczenie dla sprawności całego wojska. Drony rozpoznawcze występują w znikomych ilościach, łączność jest przestarzała i od lat nie udaje się kupić nowoczesnego systemu dowodzenia BMS. Nie ma kompleksowego rozwiązania problemów z ekwipunkiem pojedynczego żołnierza. Brakuje nawet takich tanich i prostych rzeczy, będących standardem od wieków, jak płachta biwakowa do zrobienia sobie schronienia.

Pomimo tego, że nie zdołano poprawić jakości sił zbrojnych, to rozpoczęto je dodatkowo w ostatnich latach powiększać. Powstają Wojska Obrony Terytorialnej i czwarta dywizja wojsk operacyjnych. Liczebność wojska w perspektywie dekady ma się podwoić. Dotychczas istniejące trzy dywizje nadal w większości są oparte o sprzęt pamiętający PRL. Rządzący zapewniają, że to nie problem, ponieważ do 2030 roku wydatki na wojsko mają wzrosnąć z 2% PKB obecnie do 2,5%. To jednak zaklinanie rzeczywistości. Przy zwiększaniu wojska o 100% jego budżet ma wzrosnąć tylko o 25%. Elementarna logika wskazuje na to, że powyższe po prostu nie może się udać.

Co więcej, procentowy udział wydatków na zakupy uzbrojenia w budżecie MON utrzymuje się od lat na podobnym poziomie, oscylującym w pobliżu 25%.To dobry wynik, ale jak widać po efektach, za mały, aby faktycznie modernizować wojsko przytłoczone masą sprzętu pamiętającego PRL. MON zapewniał, że ów udział będzie szybko rósł do poziomu ponad 30%, ale nic tego faktycznie nie zapowiada. W porównaniu do roku ubiegłego w tym roku współczynnik utrzymuje się na tym samym poziomie. Szybciej rosną koszty osobowe, co było do przewidzenia.

Budżet.

Polska wydaje na siły zbrojne 2% PKB, co oznacza, że po wybuchu wojny na Ukrainie wydatki zwiększono o 0,05% (z 1,95% na 2,00%), przy czym po pierwsze większość tych środków przeznaczana jest nie na „modernizację” sił zbrojnych (czyli na zakupy nowego sprzętu), ale na ich utrzymanie oraz koszty osobowe, a po drugie plan wydatków na modernizację realizowany jest również tylko w teorii, bowiem w ramach modernizacji sił zbrojnych kupiono np. cywilne (ale eksploatowane przez Siły Lotnicze) samoloty do przewozu VIP. Zapowiadana podwyżka wydatków na armię do 2,5% póki co pozostaje jedynie planem, a sądząc po tym, co dzieje się na scenie politycznej można założyć, że zawsze będą jednak jakieś pilniejsze wydatki.

Racjonalne wydatki

Brak pieniędzy i ludzi to nie jedyne problemy polskiego wojska. Poważnym problemem jest bowiem nieracjonalne gospodarowanie tymi pieniędzmi i ludźmi, którzy już są. Poprawa tego stanu rzeczy jest o tyle prostsza, że nie wymaga walki z Ministerstwem Finansów o dziesiątki miliardów złotych przy i tak bardzo napiętym budżecie.

Brak jest przejrzystych, długofalowych i konsekwentnie realizowanych planów. Nawet jeśli pieniędzy będzie w bród, to jeśli co kilka lat kolejna ekipa będzie zmieniała plany rozwoju wojska wedle swojego widzimisię, nie otrzymamy sprawnie działających sił zbrojnych. W ostatnich latach widać to bardzo wyraźnie. W tempie ekspresowym zdecydowano o utworzeniu rozbudowanych Wojsk Obrony Terytorialnej zanim w ogóle wypracowano jasną koncepcję ich użycia. Zrezygnowano z kompleksowej modernizacji floty śmigłowców uznając ją za nieważną. Podobnie zrezygnowano praktycznie całkowicie z modernizacji Marynarki Wojennej. Nie wiadomo nawet właściwie do czego mają nam służyć siły morskie, ponieważ nie ma jednoznacznej strategii, uznawanej przez wszystkich zainteresowanych. Kierunki rozwoju wojska w znacznej mierze wyznacza wypracowany poza normalnymi procedurami planowania Strategiczny Przegląd Obronny. W marcu niemal z dnia na dzień, po będącej dużym medialnym wydarzeniem trzeciej katastrofie myśliwca MiG-29, minister Mariusz Błaszczak zadeklarował nadzwyczajne przyśpieszenie programu Harpia i kupienie amerykańskich myśliwców F-35. Wcześniej przerzucono ponad setkę najcenniejszych czołgów Leopard 2A5 do Warszawy, choć nie ma tam dla nich infrastruktury.

Pisanie o tym, że politycy coś „powinni” zrobić zawsze zakrawa na naiwność. Jednak są państwa (na przykład skandynawskie), gdzie partie polityczne są w stanie porozumieć się co do wspólnego poparcia długofalowych programów zbrojeniowych. Działa to, co oczywiste, na ich korzyść.

„Ambitne” zakupy

Kierownictwo MON podjęło decyzję o kupnie 32 samolotów dla Sił Lotniczych, przy czym w zasadzie bez żadnej dyskusji podjęto decyzję, iż mają to być amerykańskie F-35. Argument, iż jest to samolot trudno wykrywalny przez radary (ale nie niewidzialny) jest prawdziwy, ale warto pamiętać, iż wg wielu ekspertów w perspektywie dekady do eksploatacji wejdą nowe typy radarów, dla których F-35 nie będzie już wyzwaniem. Zakup F-35, mimo, iż akurat stan lotnictwa wydawał się – na tle innych rodzajów sił zbrojnych – całkiem dobry, określono jako bardzo pilny. Ostatnio kontrakt na 32 takie maszyny podpisała Belgia. Zapłaci za nie, za szkolenie i za wsparcie logistyczne 4 miliardy euro, czyli średnio 125 milionów euro za samolot. Potrzeby polskiego lotnictwa są obecnie podobne, jednak cena za egzemplarz – zważywszy, że MON na wszelkie sposoby sygnalizuje, iż bardzo zależy mu na jak najszybszym zawarciu kontraktu – będzie zapewne wyższa. Koszt całego projektu wraz z zapasami rakiet, pakietem logistycznym, szkoleniami może przekraczać 20 miliardów złotych. Problem polega na tym, że nawet jeśli w istocie same samoloty będą dalej trudno wykrywalne przez radary, to bez skutecznej obrony przeciwlotniczej lotnisk mogą być zagrożone po powrocie do baz.

Zakup F-35 pochłonie otóż tak znaczne kwoty, że może nie starczyć na systemy przeciwlotnicze. Podpisano już kontrakt na pierwszą fazę programu Wisła, czyli zakup systemów średniego zasięgu Patriot. Wyceniono ją na 16,6 miliardów złotych. Jest ona jednak niestety tylko namiastką tego, co jest potrzebne do posiadania realnego systemu obrony przestrzeni powietrznej. Bez drugiej fazy ten zakup nie ma sensu. Niestety, negocjacje na jej temat, według nieoficjalnych informacji, utknęły w martwym punkcie. Problemów ma być cały szereg. Od pieniędzy, poprzez skalę udziału polskiej zbrojeniówki, po ciągle trwające w USA analizy na temat nowego radaru, który chciałaby kupić Polska. Nie ma pewnych informacji odnośnie tego, ile mogłaby kosztować druga faza. Najwyraźniej na razie jej koszt zapowiada się na zbyt duży dla MON. Najczęściej przytaczane w pismach branżowych szacunki mówią o kwocie pomiędzy 40 a 50 miliardów złotych.

Podpisano również kontrakt na dostawy artylerii rakietowej dalekiego zasięgu HIMARS. Problem w tym, że ten niewątpliwie potrzebny program przewidywał zakup 160 wyrzutni. Liczbę tę następnie zredukowano do 56, a umowę podpisano na 20, przy czym zapas rakiet ograniczono z 600 do 300, co oznacza, że za 1,5 miliarda złotych mamy zapas pocisków na kilka godzin walki.

Czwarty, bardzo istotny, choć znacznie mniej medialny zakup, to transportery opancerzone Borsuk. Prace nad nim prowadzi Polska Grupa Zbrojeniowa, przy czym liderem projektu jest firma Huta Stalowa Wola. Maszyna zapowiada się na przyzwoity pojazd, nie odstający od światowej średniej. Teoretycznie Borsuk ma być gotowy do produkcji w 2021 roku, jednak jest poważne ryzyko, że ten termin nie zostanie dotrzymany. Prace istotnie spowalniają niskie nakłady finansowe. Na przykład nie ma pieniędzy na więcej niż jeden prototyp, co jak na takiego rodzaju program zakrawa na kpinę. Taką jednak umowę podpisano wiele lat temu z Narodowym Centrum Badań i Rozwoju, finansującym prace. Na razie mowa o wyprodukowaniu pół tysiąca Borsuków, aby zastąpić zupełnie już archaiczne i de facto bezbronne BWP-1 w ważniejszych jednostkach. Jest jednak niemal pewne, że w przyszłości będzie potrzeba ich więcej i dodatkowo w wersjach specjalistycznych (dowodzenie, rozpoznanie, inżynieryjne). Koszt programu z produkcją 500 maszyn jest szacowany na co najmniej 20 miliardów złotych. Co istotne, te pieniądze w znacznej części zostałyby w polskich firmach.

Problemem jest jednak to, że wiarygodność PGZ pozostawia wiele do życzenia. Pomijając już nieprawdopodobną nawet jak na polskie standardy karuzelę kadrową, warto pamiętać o historii projektu Anders w wypadku którego najpierw zbudowano demonstrator technologii nie konsultując tego z siłami zbrojnymi, by następnie projekt, gdy okazał się ciekawy, zarzucić, bo państwo nie było w stanie znaleźć 50 mln PLN na jego dokończenie i budowę prototypu.

…………….

Wszystko co opisane powyżej oznacza tyle, że brnąc naprzód w niezmienionym tempie, nigdy nie doczekamy się naprawdę nowoczesnych i sprawnych sił zbrojnych. Żeby zbudować realnie zdolną do obrony państwa armię potrzeba działań zdecydowanych i jak na warunki polskie rewolucyjnych. Proponujemy rozważnie dwóch opcji. W naszej ocenie ratunku dla wojska trzeba szukać albo skokowo zwiększając wydatki, albo dla odmiany drastycznie ograniczając rozmiar sił zbrojnych. Nie da się bowiem w tym samym czasie, bez drastycznego podnoszenia wydatków, gruntownie modernizować większości uzbrojenia i dwukrotnie zwiększać sił zbrojnych. Zwłaszcza, że im więcej będzie nowoczesnego sprzętu, tym droższe będą koszty utrzymania wojska.

Opcja 1 – ograniczenie ambicji.

Przy założeniu, że nie zwiększamy skokowo wydatków na zbrojenia, musimy skupić się na tym, co jest najpilniejsze. Jedynym racjonalnym sposobem obrony kraju w przypadku otwartej wojny z dużo silniejszym przeciwnikiem jest skuteczne opóźnianie jego działań w celu zapewniania dobrych warunków do nadejścia sił sojuszniczych i następnie wykonania z nimi wspólnego kontruderzenia. Do takiej operacji potrzeba przede wszystkim dbania o siłę i spójność NATO, a w kontekście samego Wojska Polskiego sił zdolnych do manewru, dysponujących świetnymi zdolnościami rozpoznania oraz precyzyjną artylerią dalekiego zasięgu. Nie zagonów lekkiej piechoty, bo ta zostanie rozniesiona przez rosyjską artylerię, tak jak bywało z całymi ukraińskimi zgrupowaniami zmechanizowanymi w Donbasie, które były dowodzone mało elastycznie i pozbawione skutecznego rozpoznania.  Wojna na Ukrainie pokazała dwie rzeczy. Po pierwsze to, iż kluczem na współczesnym polu walki nie jest ilość sprzętu, ale manewrowość jednostek, siła ognia oraz tzw. C4I (dowodzenie, kontrola, komunikacja, komputery i rozpoznanie – „Command, Control, Communications, Computers, & Intelligence”). Po drugie jednak również i to, że nawet stary sprzęt – o ile wsparty jest owym C4I – może skutecznie niszczyć sprzęt i siłę żywą przeciwnika.

200 tysięcy żołnierzy w 2032 roku, kiedy nie będą oni mieli skutecznej obrony przeciwlotniczej i C4I nic nam da.  Nawet gdybyśmy pod względem liczebności wystawili podobne siły (Rosja nie może skoncentrować całego milionowego wojska na granicy z Polską), to przy przewadze technologicznej przeciwnika, oznaczałoby to dla nas jedno: krwawą łaźnię. Może kolejne pokolenia mogłyby pisać i dyskutować z jakim to „honorem” przegraliśmy i jakich to strat heroicznie nie zadaliśmy, ale zdecydowanie lepiej byłoby jeśli nie wygrać, to w każdym razie nie przegrać.

Aby tak się jednak stało nasze siły muszą być zdolne do szybkiej mobilizacji i przysłowiowego „wyjścia z koszar”. Innymi słowy jednostki muszą być w wysokim stopniu ukompletowane (obsadzona większość etatów – dzisiaj szereg brygad ma około połowy ludzi, a niektóre mniej, choć dokładne dane są tajne) i dobrze wyszkolone. Jakkolwiek paradoksalnie to nie zabrzmi, Polska musiałaby zrobić to, co stało się udziałem sił zbrojnych Rosji, które po katastrofach jakimi były dwie kolejne wojny czeczeńskie i po wygranej co prawda, ale bardziej w rezultacie słabości przeciwnika niż własnej sile wojnie w Gruzji, przeszły przez proces bezkompromisowo przeprowadzonych refom, polegających na likwidacji wielu zgrupowań przy równoczesnej jednak modernizacji i wzmacnianiu istniejących. Moskwa dużo zainwestowała też w regularne, a przy tym niezapowiadane ćwiczenia, co zmusiło korpus oficerski do wyjścia zza biurek i realnej pracy. Wszystko to kosztuje, ale przede wszystkim wyklucza się wzajemnie z nadmiernym, pochłaniającym krocie pompowaniem rozmiarów wojska.

Chcąc racjonalnie redukować liczebność sił zbrojnych, należałoby przede wszystkim połączyć 6. Brygadę Spadochronową i 25. Brygadę Kawalerii Powietrznej. Obie mają podobne przeznaczenie, czyli mają być siłami szybkiego reagowania przerzucanymi w kluczowy rejon działań drogą powietrzną. Należy też zarzucić pomysły tworzenia nowej 18. Dywizji oraz nowej brygady zmechanizowanej dla niej i zlikwidować dwie już istniejące brygady spośród tych (2., 7.,15.,20. 34.) które nadal są oparte o archaiczne BWP-1 i w większości o niewiele nowsze czołgi T-72. Służących w nich ludzi, przynajmniej tych, którzy byliby skłonni do zmiany miejsca zamieszkania, należałoby wykorzystać do wzmocnienia pozostałych brygad, w których należałoby przy okazji zasadniczo zwiększyć nasycenie środkami przeciwpancernymi.

W ten sposób Polska zostałaby z mniejszą co prawda liczbą brygad, ale te, które by pozostawiono miałyby realną wartość bojową. Jeśli nie stać nas (lub brak nam odwagi i wyobraźni politycznej, by było nas stać) na sfinansowanie rozbudowy armii, lepiej pozostać z 10 silnymi brygadami i wojskiem zawodowym, liczącym formalnie około 85 tysięcy ludzi, niż z armią silną tylko na papierze. W ten sposób w sytuacji zagrożenia praktycznie każda brygada byłaby w stanie szybko wystawić 1-2 wzmocnione, batalionowe grupy bojowe (około tysiąca ludzi), podczas gdy obecnie większość zmagałaby się z wystawieniem do boju jednej.

Silnymi argumentami na rzecz takiego rozwiązania są demografia i realia rynku pracy. Liczba młodych Polaków systematycznie spada i nic nie zapowiada, aby ten trend się odwrócił. W połączeniu z rozwojem gospodarczym i emigracją powoduje to, że jest mało chętnych do służby, a będzie ich jeszcze mniej. Wymowne jest to, że MON w minionym roku rozpoczął właściwie pierwszą w historii III RP, szeroko zakrojoną akcję promocyjną z prawdziwego zdarzenia. Pokazuje to, że musi być problem ze znalezieniem chętnych do służby. Inaczej nie byłoby takich działań.

Przy cięciu liczebności bardzo ważne byłoby wsparcie nielicznego zawodowego wojska przez formacje ochotnicze, czyli w obecnej sytuacji Wojska Obrony Terytorialnej. Doskonale mogą one zdjąć z barków zawodowców takie zadania jak zwalczanie działań dywersyjnych, czy zabezpieczanie kluczowej infrastruktury. Mogą to robić zarówno w sytuacji kryzysowej jak i wojny. Wobec tego nie należy ich likwidować, czy istotnie ograniczać. Racjonalizacji wymaga jedynie dysponowanie nowym sprzętem. To wojsko zawodowe powinno mieć priorytet.

Opcja 1 – ograniczenie zakupów na rzecz modernizacji

W scenariuszu, w którym siły zbrojne nie otrzymują dodatkowych środków należałoby zrezygnować z zakupu F-35, a za oszczędzone pieniądze kupić – ze względów politycznych – również w Stanach Zjednoczonych inne systemy w tym przede wszystkim HIMARS oraz postawić na nowoczesną łączność, większe nasycenie pododdziałów środkami przeciwpancernymi oraz modernizację posiadanego sprzętu. Systemy HIMARS pozwalają na rażenie przeciwnika na znaczną odległość więc ich zakup ma sens. Przykład Ukrainy pokazuje jednak też, że w boju sprawdza się – o ile dysponuje dobrym naprowadzaniem (łącznością, zwiadem etc.) – również stara artyleria.

Problem polega na tym, że tak jak w wypadku Mi-24 o czym było już wcześniej, Polska nie przeprowadza modernizacji zakładając, że dojdzie do zakupów, do których w efekcie nie dochodzi, bo nie ma na nie pieniędzy. Można chwilami odnieść wrażenie, że modernizacja blokowana jest albo przez lobbystów firm zbrojeniowych, którzy wiedzą, że tylko tak mogą „pozostać w grze”, albo brak kompetencji polityków i wojskowych, którzy latami nie podejmują decyzji.

Nie tak dawno bliski zrealizowania był plan zakupu używanych australijskich fregat typu Adelaide. Nie są to może najlepsze okręty świata, jednak jak na warunki Marynarki Wojennej bardzo przyzwoite i stanowiące jej istotne wzmocnienie. W Polsce podniósł się jednak raban, że australijskie okręty to rzekomo „złom”. Z zakupu zrezygnowano głównie pod presją lobby polskich stoczni, które preferowałyby budowę nowych i mniejszych okrętów w Polsce. Jednak efekt jest taki, że żadnych nowych okrętów nie będzie. MON ich zakupy odsunął na „po 2026” co w praktyce oznacza zamroził, bo w 2026 roku kończy się obecny horyzont planistyczny.

Podobne przykłady można mnożyć. Na wczoraj potrzeba systemów przeciwlotniczych średniego zasięgu. Zdecydowaliśmy się kupić amerykański system Patriot. Była to dobra decyzja, ale przy okazji uznaliśmy, że musi on być w najlepszej konfiguracji na świecie, takiej jakiej nie mają jeszcze nawet Amerykanie. Efekt? Tak jak wspomniano wcześniej, cały program jest horrendalnie drogi i mocno zależny od tego, jak siły zbrojne USA zdecydują się postępować z modernizacją swoich Patriotów. A jeszcze dekadę temu mieliśmy możliwość odkupienia od Niemców ich starszych systemów Patriot i rozpoczęcia stopniowego wejścia w świat nowoczesnej obrony przeciwlotniczej. Jednak wzgardziliśmy „używkami” a teraz służą one w Korei Południowej, której siły zbrojne zdecydowanie nie należą do biednych, czy mało wymagających.

Podobnie dekadę temu była realna możliwość kupienia od Niemców kolejnej dużej partii używanych czołgów Leopard 2. Z tego także zrezygnowano, głównie pod naciskiem krajowego przemysłu zbrojeniowego, chcącego modernizować wozy rodziny T-72. W efekcie ani nie mamy kolejnych Leopardów, ani nie zmodernizowaliśmy T-72. Same czołgi rodziny T-72 nie są, wbrew modnej tezie, wcale złe (czego dowiodła chociażby wojna w Syrii, gdzie syryjskie T-72 po modernizacji i poprawieniu poziomu wyszkolenia załóg okazały się zaskakująco żywotne nawet w starciu z nowoczesnymi systemami p-panc.), ale żeby być dzisiaj przydatnymi potrzebują gruntownej modernizacji. Taki zabieg jest jak najbardziej wskazany wobec braku innych możliwości. Na rynku nie ma już większych ilości atrakcyjnych, używanych czołgów, a nowe kosztują ok. 30-40 mln zł za sztukę. Co więcej za nieco ponad dekadę mają się pojawić zachodnie czołgi nowej generacji. MON stoi jednak na stanowisku, że modernizacja T-72 ma niekorzystny stosunek koszt-efekt. Realistyczna cena za poważny remont i modernizację T-72 to do 15 milionów złotych. MON wytypował do jej przeprowadzenia około 300 wozów. Oznaczałoby to około 4,5 miliarda złotych za istotne wzmocnienie naszych sił pancernych. MON chciał na to wydać jednak mniej niż połowę tej kwoty. Wszystko wskazuje więc na to, że skończy się na remontach i lekkim unowocześnieniu części systemów. Podobnie skądinąd – na tzw. „płytkiej modernizacji” – skończył się projekt modernizacji Leopardów 2 w wersji A4, które zamiast doprowadzić do standardu A7 postanowiono z oszczędności doprowadzić do zubożonej wersji PL. W efekcie wszystkie nasze czołgi będą ustępować tym, które posiadają nasi sąsiedzi.

W kontekście czołgów rodziny T-72 kluczowa jest skądinąd nie tylko ich modernizacja, ale też ekspresowe zapewnienie im przyzwoitej amunicji przeciwpancernej. Obecnie niemal cały jej zapas to archaiczny radziecki nabój z lat 70., który produkowano seryjnie w Polsce do upadku PRL. Cały w zasadzie zapas ze względu na wiek nadaje się do utylizacji. W magazynach jest kilka tysięcy sztuk nowszych polsko-izraelskich pocisków Ryś, ale nieco ponad dekadę temu zaprzestano ich produkcji. Zakładano, że WP niedługo pozbędzie się ex-radzieckich maszyn z armatami kalibru 125mm i przejdzie na zachodnie armaty 120mm. Minęło kilkanaście lat i plan ten się nie zmaterializował, a sytuacja z amunicją nie jest już pilna, ale tragiczna. 2/3 polskich czołgów nie ma czym skutecznie zwalczać większości rosyjskich maszyn. Podobno opracowano nowy polski nabój 125mm, ale nie będzie się go dało użyć w naszych T-72 ze względu na stare armaty. Ograniczony wariant ulepszenia czołgów nie zakłada ich wymiany. Bez nowej amunicji zaś cała modernizacja jest właściwie wyrzucaniem pieniędzy w błoto.

Opcja 2 – kredyt?

Polska jest zagrożona dzisiaj, a nie w roku 2030, czy 2040, gdy – o ile politycy realnie podniosą nakłady na armię – będziemy mieli realnie istniejącą armię. Brak poczucia bezpieczeństwa paraliżuje państwo i czyni nas słabymi w aspektach również innych niż militarne. Teoretycznie oczywiście rosyjski atak na państwa członkowskie NATO nie wydaje się możliwy, ale skoro planiści na poważnie rozpatrują scenariusze takie jak wywołanie przez Moskwę zamieszek na Łotwie, czy też w Estonii, to nie jest to jednak niemożliwe. Nie można ponadto wykluczyć scenariusza w którym NATO będzie ulegać osłabieniu, a polityka Rosji stanie się jeszcze bardziej awanturnicza niż dzisiaj. Przeciwnicy inwestowania w siły zbrojne wydają się tymczasem zapominać o czynniku nieprzewidywalności. Armii, w razie drastycznego pogorszenia sytuacji międzynarodowej, nie da się zbudować ani w rok, ani w dwa lata. Warto więc rozważyć zaciągnięcie wieloletniej gigantycznej pożyczki i skokowe przyśpieszenie budowy sił zbrojnych.

Na podobnej zasadzie zrealizowano zakup F-16 w minionej dekadzie. W przypadku F-16 oznaczało to zaciągnięcie przez państwo kredytu w postaci obligacji, których spłata była rozłożona na dłuższy okres. Wspomniany zakup F-16, na którego umowę podpisano w 2003 roku, został ostatecznie spłacony w 2015 roku, kiedy to Ministerstwo Finansów zdecydowało się wykupić całość pozostałych papierów dłużnych.

Użycie tego lub – z racji na proponowaną przez nas skalę inwestycji – innego mechanizmu pozwoliłoby skokowo przyśpieszyć modernizację. Uchroniłoby to ponadto siły zbrojne RP przed brakiem odpowiedzialności polityków, którzy zawsze znajdą powód, by pieniądze wydać na inne cele.

Budżet MON w 2019 r. to prawie 45 miliardów złotych, z czego na modernizację przeznaczone jest 11 miliardów PLN. Przy założeniu, że budżet obronny ma rosnąć do 2,5% PKB zakłada się, że środki na modernizację w 2026 r. wynieść mają ok. 30 miliardów złotych, a w okresie 2019 – 2026 łącznie na zakup nowego sprzętu mamy mieć ok. 165 miliardów złotych (perspektywa na lata 2017 – 2026 mówiła o 185 miliardach złotych, ale należy odliczyć lata 2017 i 2018 i stąd kwota 165 mld). Gdyby w latach po 2026 r. utrzymać wydatki na poziomie planowanym na 2026 r., to łączne środki na modernizację w latach 2020 – 2040 wynosiłyby już ponad 570 miliardów złotych.

Dysponując taką kwotą już teraz można byłoby realnie sfinansować powstanie czwartej dywizji i zakup:

  • 8 baterii Patriot;
  • systemu obrony przeciwlotniczej krótkiego zasięgu;
  • 32 (lub nawet 48) samolotów F-35 oraz kolejnych pocisków JAASM;
  • znacznie większej niż zamówione 20 ilości wyrzutni HIMARS z odpowiednim zapasem rakiet;
  • znacznej ilości ręcznych wyrzutni pocisków przeciwpancernych;
  • kolejnych dywizjonów haubic Krab;
  • nowych bojowych wozów piechoty i moździerzy RAK;
  • znacznej, pierwotnie planowanej ilości śmigłowców uderzeniowych (ok. 70) oraz wielozadaniowych;
  • dronów bojowych;
  • okrętów ochrony wybrzeża;

Równocześnie należałoby dokonać głębokiej modernizacji czołgów Leopard 2 (do standardu A7+) i PT-91 oraz T-72 do standardu możliwie bliskiego rosyjskim T-72B3 (z zastrzeżeniem, że z racji różnic w konstrukcji wieży, tego samego poziomu przeżywalności wozów nigdy nie osiągniemy). Rozważyć należałoby, niezależnie, od kupna nowych śmigłowców uderzeniowych, przeprowadzenie modernizacji Mi-24 i Mi-17. Jednym kryterium na podstawie którego Polska powinna kierować sprzęt do modernizacji, a nie utylizacji lub sprzedaży winno być to, ilu żołnierzy przeciwnika dana jednostka sprzętu może zabić za wydane na jej zakup lub modernizację pieniądze. Nawet więc w opcji, której rozważnie proponujemy, czyli tej przewidującej pożyczkę, skończyć należy z traktowanie sprzętu posowieckiego jako ideologicznie złego.

Planując zakupy należałoby rzecz jasna uwzględnić koszty eksploatacji, modernizacji (sprzęt dziś kupiony może za 15 lat wymagać zmian szczególnie w zakresie elektroniki). Z tej też racji w odniesieniu do większości kategorii sprzętu nie proponujemy konkretnych ich ilości wskazując raczej orientacyjnie na co byłoby nas za wspomniane 570 miliardów stać.

Koszty pożyczki byłyby rzecz jasna niebagatelne, ale skompensować można byłoby je uzyskaniem lepszych cen, co jest możliwe gdy kupuje się duże – a nie jak obecnie symboliczne – ilości sprzętu. Przy dużych zakupach można byłoby też liczyć na to, że dołączyłyby do nas państwa regionu. Gdy bowiem kupujemy kilka śmigłowców nie dostajemy lepszej ceny i łączenie zamówień nie ma sensu. Gdyby jednak Polska kupowała – tak jak planowano pierwotnie – 70 śmigłowców uderzeniowych, niewykluczone, że można byłoby do wspólnych zakupów namówić państwa Trójmorza, przy czym powyższe oznaczałoby, iż zapewne nie wszystkie zakupy zrealizowalibyśmy w Stanach Zjednoczonych, bowiem nasi partnerzy już od dawna mają bardziej zdywersyfikowane kierunku zakupów.

W razie połączenia zakupów w Polsce jako u największego klienta mogłyby powstać jeśli nie wytwórnie, czy też montownie, to na pewno centra serwisowe nowo zakupionego sprzętu.  Równocześnie tak jak dziś naiwnością jest sądzić, iż możemy w zamian za obecnie realizowane, nieznaczące, zakupy uzyskać jakieś większe koncesje polityczne ze strony USA, tak gdyby nasze zamówienia oscylowały wokół nie kilku, a ponad 100 miliardów dolarów, możliwe byłoby uzyskanie konkretnych korzyści, a być może nawet tego, co tak naprawdę jest naszym celem, tj. stałej amerykańskiej bazy w Polsce.

Skala zamówień mogłaby też stać się kartą przetargową w odniesieniu do nabycia pocisków samosterujących Tomahawk bez których kupno okrętów podwodnych nie ma skądinąd większego sensu, przy czym kluczowe byłoby – warto o tym wspomnieć w kontekście Tomahawków – by Polska posiadała sprzęt nowoczesny, ale zarazem taki, o użyciu którego decydowałby sama. Kwestia strategicznej suwerenności jest kluczowa i winna być brana pod uwagę przy wszystkich zakupach.

Plusem opcji nr 2 byłoby to, iż podejmując taką decyzję uwolnilibyśmy się od ryzyka politycznego. Wszystkie kolejne rządy musiałyby zamiast budować armię, spłacać zobowiązania. W ten sposób można przestać obawiać się scenariusza w którym naiwnie pacyfistyczny lub nieodpowiedzialny rząd zarzuciłby kwestię tak podstawową jak bezpieczeństwo narodowe.

Opcja nr 1 i 2 – Cięcia kadrowe i organizacyjne

W obu scenariuszach należałoby równocześnie dokonać radyklanych, brutalnych wręcz cięć kadrowych. Polska usiana jest jednostkami wojskowymi, które nie mają sprzętu, co o ile nie są to jednostki wywiadu wojskowego, walki radio-elektronicznej, planistyczne etc. jest przejawem choroby od lat toczącej naszą armię. Poziom zbiurokratyzowania polskiej armii jest zatrważający. Argument, że pracownicy armii nie daliby sobie rady na rynku pracy jest zaś argumentem pozamerytorycznym. Konieczne są twarde, wzorowane na rozwiązaniach rosyjskich z minionych lat, decyzje, w tym likwidowanie baz, jednostek organizacyjnych i biur. Jednostki wojskowe, również opierając się na reformach sił zbrojnych Rosji, należałoby z kolei regularnie stawiać z zaskoczenia w stan gotowości bojowej i dokonać weryfikacji jaki jest ich realny, a nie teoretyczny stan. Aby wszystko, co opisane powyżej stało się możliwe konieczny jest jednak minimalny konsensus głównych sił politycznych.

Rezerwy

Kolejną kwestią, którą należałoby się, niezależnie od tego czy wybierze się opcję pierwszą czy drugą, natychmiast się zająć jest sytuacja rezerwy. Jak już wspomniano, wiele brygad Wojsk Lądowych jest w znacznej mierze skadrowanych. Teoretycznie w wypadku ogłoszenia mobilizacji powinni je szybko uzupełnić powoływani pod broń rezerwiści. W przypadku strat w walce powinni zastąpić zabitych i rannych. W praktyce jednak to nie nastąpi, bowiem obecnie przeciętny rezerwista ma 40-50 lat. Od czasu zakończenia Zasadniczej Służby Wojskowej brał udział w ćwiczeniach raz, może dwa razy i w obu przypadkach była to karykatura ćwiczeń, a nie ćwiczenia. Gdyby rzeczywiście został powołany pod broń w sytuacji kryzysowej, to i tak wymagałby szkolenia, a ze względu na wiek jego sprawność fizyczna nie byłaby zadowalająca. Pomimo tego, wojsko obecnie pracuje nad podniesieniem wieku do którego można powoływać pod broń rezerwistów. Dla szeregowych ma to być 60 lat zamiast 55.

Kiedy w 2010 roku ostatecznie zawieszono pobór (który jeszcze kilka lat wcześniej dostarczał po kilkadziesiąt tysięcy względnie przeszkolonych rezerwistów), to nie stworzono żadnego dobrego mechanizmu, który nadal tworzyłby rezerwy dla siłą rzeczy mniej licznego, zawodowego wojska. Narodowe Siły Rezerwowe z wielu względów nie spełniły pokładanych w nich nadziei. W ostatnich latach znacznie zwiększono skalę ćwiczeń rezerwistów i położono większy nacisk na szkolenie w ramach Legii Akademickiej i klas mundurowych. To jednak za mało, bo daje po kilka tysięcy nowych przeszkolonych osób rocznie, podczas gdy z puli ze względu na wiek ubywa ich ponad 50 tysięcy rocznie.

Pobór należy w ograniczonej skali przywrócić. Jak to zrobić pokazują już Szwedzi, Norwegowie, czy Francuzi, którzy w ostatnich latach na nowo zaczęli powoływać pod broń stosunkowo przy tym niewielką grupę młodych ludzi. Nie jest konieczne powoływanie całych roczników, ale  kilku – kilkunastu procent z każdego. Program szkolenia trzeba jednak napisać od nowa i zainwestować w to większe środki, aby nie było powtórki ZSW z lat minionych, która głównie odstraszała od wojska. Można skorzystać z części doświadczeń Wojsk Obrony Terytorialnej, których dowództwo wkłada dużo energii w uatrakcyjnienie służby dla ochotników. Należy też stworzyć system ulg podatkowych dla rezerwistów, które premiowałyby odbywanie dodatkowych szkoleń, nabywanie nowych umiejętności i uczestnictwo w ćwiczeniach. To ostatnie trzeba by też wesprzeć zachętami dla pracodawców, tak aby mieli wypłacane odszkodowanie za udział pracownika w ćwiczeniach. Będzie to znacznie droższe niż miniona ZSW, gdyż nie chodzi o to, aby wracać do myślenia o poborowych jako o darmowych, przymusowych wyrobnikach, ale myśleć o nich jako o cennym zapleczu armii.

System zakupów

Bardzo potrzebne jest też poprawienie sposobu kupowania uzbrojenia. Od lat wiadomo, że obowiązujące Prawo Zamówień Publicznych zupełnie nie przystaje do potrzeb modernizacji sił zbrojnych. Czołgi muszą być kupowane na tych samych ogólnych zasadach co papier do ksero. Od lat eksperci i byli wojskowi apelują o znowelizowanie ustawy i dodanie rozwiązań skrojonych pod potrzeby wojska, na co pozwala prawo unijne. Pomimo tego kolejni rządzący pozostają na to głusi. Do obecnie szykowanej nowelizacji PZP MON nie zgłosił żadnych uwag. W zamian za to kierownictwo ministerstwa w tej kadencji kiedy tylko się da stosuje procedurę Pilnej Potrzeby Operacyjnej. W teorii ma ona umożliwiać szybki zakup sprzętu na potrzeby np. misji zagranicznej. W praktyce realizuje się na jej podstawie trwające dwa lata postępowania na śmigłowce.

Koniecznie należy też zmienić wewnętrzne procedury wojska dotyczące formułowania wymagań dla nowego sprzętu i wzmocnić Inspektorat Uzbrojenia, zajmujący się najpoważniejszymi zakupami. MON teoretycznie od ponad roku pracuje nad utworzeniem Agencji Uzbrojenia, która miała by znacznie szersze i mocniejsze uprawnienia niż IU. Poza informacją o utworzeniu pełnomocnika do tego zadania na początku 2018 roku nie ma jednak żadnych konkretów. IU natomiast bardzo brakuje możliwości wpływu na samych wojskowych, którzy tworzą wymagania będące podstawą przy zakupie sprzętu. To tak zwani gestorzy z różnych wojsk, na przykład artylerzyści, łącznościowcy, informatycy itp. Każdy z nich wpisuje co by chciał, aby było w nowym sprzęcie. Często te oczekiwania są bardzo wyśrubowane i trudne do pogodzenia z rozsądnym czasem dostawy oraz ceną. Często są też oparte o bardzo wąskie spojrzenie na rzeczywistość, przez co nie dają się pogodzić z innymi oczekiwaniami. Inspektorat, nawet jeśli dostrzeże potrzebę racjonalizacji, to nie ma formalnych możliwości wpływu na gestorów. Może co najwyżej prosić.

Poważnym problemem są też kompetencje i pensje osób odpowiadających za wielomiliardowe zakupy sprzętu. MON poszukiwał na początku tego roku prawnika do obsługi takich spraw i oferował mu oszałamiającą pensję rzędu czterech tysięcy brutto. Biorąc pod uwagę realia rynku pracy w Warszawie, wymogi i spodziewaną odpowiedzialność, to kwota absurdalnie niska. Normą w negocjacjach z potężnymi zagranicznymi koncernami są spotkania, na które strona polska wystawia kilka osób, z czego jedna czy dwie są z politycznego nadania i o ograniczonych kompetencjach a z drugiej strony stołu siadają kilkunastoosobowe delegacje ze świetnie opłacanymi i przygotowanymi prawnikami. Dodatkowo po prostu nie ma komu pracować przy postępowaniach zakupowych. IU od lat jest przeciążony i walczy z brakami kadrowymi. Często za największe programy zbrojeniowe odpowiada jedna, czy dwie osoby. Powyższe, co oczywiste, oznacza, że system nie może sprawnie działać. Potencjalna Agencja Uzbrojenia musi więc dysponować większym budżetem niż IU i musi działać poza wewnętrznymi wojskowymi regulacjami dotyczącymi płac, ponieważ inaczej nigdy nie będzie można zapłacić cywilnym specjalistom rozsądnych pieniędzy.

Ściśletajność

Kwestią wymagającą sanacji jest odwrót od paranoicznego utajniania przez MON i wojsko wszystkiego, co tylko możliwe. Samo ministerstwo się w tym gubi, raz uznając coś za tajne, a kiedy indziej przedstawiając w Sejmie publicznie. Dziennikarze praktycznie nie mogą zadawać pytań na konferencjach prasowych. MON sam nie publikuje nic poza absolutnym minimum. Siły zbrojne i nadzorujący je MON uniemożliwiają w ten sposób kontrolę swoich działań, a jedynymi beneficjentami takiego stanu spraw są działający na zapleczu polskich sił zbrojnych lobbyści. Kontrola parlamentarna wydatków na siły zbrojne, która jest standardem np. w Stanach Zjednoczonych, w Polsce de facto nie ma miejsca. Cywilny nadzór MON nad siłami zbrojnymi z racji na to, iż znaczna część pracowników MON to byli wojskowi też jest fikcyjny.

Polski przemysł zbrojeniowy

Nieuchronnie powiązanym z sytuacją wojska tematem jest krytycznie zły stan państwowego przemysłu zbrojeniowego. Przemysł cierpi po pierwsze z powodu braku długofalowej strategii. Raz na kilka lat przychodzi kolejna ekipa, która twierdzi, że ma receptę. Recepta w praktyce ogranicza się głównie do zmian szyldu i wymiany kadr. To napędza drugą bolączkę przemysłu, czyli ciągłą karuzelę kadrową i politycznych nominatów nie mających pojęcia co robią. Ciągłe zmiany na poziomie dyrektorów i napływ na niższe stanowiska kolejnych fal asystentów poselskich, wywołują trwające miesiącami paraliże decyzyjne. Cała centrala PGZ potrafi miesiącami dreptać w miejscu, bo nie wiadomo co robić. Nikt nie chce podejmować decyzji, nie wiedząc czego się spodziewać po nowym kierownictwie. Problemem przemysłu jest też toczący go rakiem układów i układzików, w które są uwikłane związki zawodowe. Poważne programy zbrojeniowe potrafią być torpedowane przez osobistą niechęć urzędników. Wiele projektów zarzucanych jest tylko dlatego, że stało za nimi poprzednie kierownictwo danej firmy.

Przemysł trapi też ciągły brak pieniędzy na inwestycje i rozwój, co jest skutkiem z jednej strony braku zamówień ze strony wojska, a z drugiej braku dobrych, konkurencyjnych produktów. Wydaje się przy tym, że nie ma świadomości, iż aby naprawdę rozwinąć przemysł i zacząć produkować sprzęt na poziomie światowym, trzeba przede wszystkim trwających dekady inwestycji i pogodzenia się z tym, że początki mogą być rozczarowujące. Utrudnieniem są też bardzo zawiłe procedury stosowane przez wojsko i Narodowe Centrum Badań i Rozwoju (finansuje wiele programów rozwojowo-badawczych), które potrafią skutkować absurdalnymi oczekiwaniami i trudnymi do udźwignięcia karami umownymi.

Eksport uzbrojenia

Przemysł zbrojeniowy też nie ma prawdziwego wsparcia ze strony władz, poza chętnie udzielanym tym werbalnym i propagandowym. Wsparcie eksportu przez dyplomację i najważniejsze osoby w państwie, konieczne do powodzenia w sprzedaży za granicą, jest znikome, czego efektem jest dramatycznie spadająca z roku na rok sprzedaż uzbrojenia poza granice RP. Nawet uwzględniając eksport, który eksportem de facto nie jest czyli sprzedaż przez istniejące w Polsce amerykańskie fabryki wyprodukowanych w naszym kraju podzespołów i komponentów centralom koncernów w USA, polski eksport uzbrojenia w 2017 r. osiągnął sprzedaż na poziomie zaledwie 472 milionów dolarów (przy czym realny eksport to nieco ponad 250 milionów). Dla porównania Bułgaria sprzedała broń za 1,7 miliarda USD, Białoruś – nieco ponad 1 miliard, a Serbię – 865 milionów. Aby powyższe statystki poprawić należy po pierwsze dokonać sanacji kadrowo – organizacyjnej przemysłu zbrojeniowego, a po drugie uczynić sprzedaż broni jednym z kluczowych zadań polskiej dyplomacji w krajach Afryki, Azji i Bliskiego Wschodu, tj. tam, gdzie nasze produkty z racji ich stopnia zaawansowania, mają największe szanse na rynku.

Polonizacja i offset

Znacznym problemem jest kwestia offsetu, czyli inwestycji, które Polska ma pozyskiwać w zamian za zakupy zbrojeniowe. Offset jest tymczasem najdroższym sposobem przyciągania inwestycji, a co więcej powoduje, że tak naprawdę nie wiemy czy nie przepłacamy za kupowany sprzęt, bowiem gdy tylko dochodzi do porównywania cen pojawia się argument, że są one nieporównywalne z racji na korzyści Polski z offsetu. Problemem jest też to, że w przeszłości do offsetu wliczano inwestycje, które i tak miałby miejsce w naszym kraju. Iluzją jest też możliwość wchłonięcia przez nasz przemysł zbrojeniowy najnowocześniejszych technologii. Niewykluczone zatem, że najrozsądniejszym rozwiązaniem byłaby rezygnacja z offsetu i skupienie się na obniżaniu cen kupowanego sprzętu.

Podobnie należałoby podejść do kwestii tzw. polonizacji, czyli próby uczynienia sprzętu częściowo polskim, co w skrajnych wypadkach sprowadza się do przeprojektowywania wartych dziesiątki milionów złotych rodzajów broni po to, by zawierały produkowany w Polsce warty ułamek wartości całości komponent. W efekcie nic tak naprawdę nie zyskujemy, a cena rośnie.

…………

Polskie siły zbrojne są w stanie krytycznie złym. Sytuacja międzynarodowa wokół Polski i szerzej na świecie jest niestabilna jak nigdy od chwili zakończenia Zimnej Wojny. W naszej ocenie dalsze udawanie, że jesteśmy „silni, zwarci i gotowi”, niezależnie od tego która partia udaje, staje się niebezpieczne.

 

Zdjęcie: Defilada w Warszawie 3 maja 1939. Zdjęcie ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego.