OAS o szczycie NATO

Witold Jurasz

Dzisiaj w Warszawie zaczyna się szczyt NATO. Celem Polski jest przejście z członkostwa de facto drugiej kategorii do pierwszej. Cel ten zapewne uda się zrealizować w połowie. W sensie politycznym awansujemy prawie do pierwszej ligi, militarnie pozostaniemy prawie w drugiej lidze. Jeśli jednak zaczniemy rozumieć politykę międzynarodowa jako spór interesów, a nie wartości to awansujemy mentalnie do pierwszej ligi. Jeśli zbudujemy solidne państwo, z którego corocznie nie będzie wyciekać niemal 75% całej pierwotnie planowanej kwoty przeznaczonej na modernizację armii to również awansujemy do pierwszej ligi. Kto wie, czy o tym, w której lidze będziemy grać nie możemy – wbrew pozorom – zdecydować sami.

Szczyt, jak już wiadomo, podejmie decyzję o dyslokacji na terenie państw bałtyckich i Polski 4 batalionów którym przewodzić będą Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Kanada i Niemcy. Jak powiedział kilka miesięcy temu zastępca Sekretarza Generalnego NATO Alexander Vershbow obecność sił naszych zachodnich sojuszników z NATO będzie „rotacyjna, ale ciągła”, co jest eufemizmem używanym po to, by nie drażnić Rosji. Na słowa A. Vershbowa warto zwrócić uwagę, bo padają one z ust Amerykanina, a to Waszyngton niezmiennie jest liderem paktu. Z tej też racji mimo, iż tekst poniższy traktuje o NATO to w dalszej jego części pisać będę w znacznym stopniu o Stanach Zjednoczonych. Słowa zastępcy Sekretarza Generalnego NATO zawierały w sobie dwa przekazy. Pierwszy – dla nas pozytywny – o tym, iż na terenie naszego kraju będą – po raz pierwszy od chwili naszego wstąpienia do paktu – na stale stacjonować siły starych członków NATO. Drugi przekaz ukryty był we wspomnianym eufemizmie. Zastępca Sekretarza Generalnego NATO bardzo starannie dobierał słowa nie ze strachu otóż przed Rosją, ale z zupełnie innego powodu.  Zachód (w tym również Waszyngton) eufemistycznie rzecz ujmując nie w pełni podziela naszą ocenę zagrożenia ze strony Rosji. Cztery bataliony to mniej niż potrzeba, aby obronić którekolwiek z państw bałtyckich, a co dopiero wszystkie trzy i do tego jeszcze Polskę. Eufemizmy stosowane przez polityków Zachodu kryją w sobie prostą prawdę. I nie o słabość do Rosji czy interesy kilku firm tu chodzi. Zachód owszem ma słabość do Rosji. Tradycyjnie była ona cechą europejskiej lewicy. Od kilku lat jednak inwestycje Kremla w skrajną prawicę powodują, iż również i po tej stronie nie brak mniej lub bardziej jawnych „Russland – Versteher”. Zachodnie elity nie wykazują nadmiernej odporności na finansowe zachęty ze strony Rosji, czego najlepszym i skądinąd kompromitującym przykładem jest b. kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder. Przede wszystkim jednak dla Zachodu (w tym również Białego Domu), Kreml jest niezmiennie potencjalnym sojusznikiem przeciw Pekinowi i parterem w sprawach Afganistanu, Korei Północnej, czy też Bliskiego Wschodu.

Relacje potęg z Rosją „po Ukrainie” uległy oczywiście zmianie, ale celem Zachodu nie jest ukaranie Rosji, ale jedynie zmuszenie jej do powrotu do zachowań w ramach pewnych niepisanych, ale jednak istniejących ram wyznaczanych z jednej strony przez potrzebę zapewnienia bezpieczeństwa sojusznikom (ich porzucenie nie jest możliwe, bo spowodowałoby, iż w amerykańskie gwarancje zaczęłaby wątpić choćby Korea Południowa i Japonia, czyli państwa technologicznie zdolne do prac nad bronią jądrową) a z drugiej przez próbę powrotu do dialogu z Moskwą. Rosja bowiem – o czym w Polsce zapominamy – wykazała, iż może pomóc (rzecz jasna nie za darmo). O tym jak bardzo świadczy przypadek Syrii, w której – jak twierdzi większość polskich polityków – Stany Zjednoczone dały się Rosji wykorzystać. Twierdzę, że nikt nikogo nie wykorzystał, a sprawa dobitnie pokazała jedynie realne reguły gry. Warto się im przyjrzeć.  Oto bowiem w chwili, gdy reżim Assada użył broni chemicznej, do akcji wkroczyła Moskwa, która namówiła Damaszek do likwidacji zapasów sarinu, iperytu i gazu VX. W efekcie Stany Zjednoczone nie zbombardowały Syrii, dzięki czemu nie pogrzebały szans na porozumienie nuklearne z Iranem (który musiałby bronić reżimu w Damaszku, gdyby ten był zaatakowany przez „Wielkiego Szatana”). Kluczowe, gdyż pozwalające Waszyngtonowi na równoczesną realizację trzech celów: zabezpieczenie Izraela, dla którego bomba atomowa w rękach ajatollahów oznaczała zagrożenie, na które Tel-Awiw nie mógł sobie pozwolić, likwidację zagrożenia, którym byłby (tym razem również dla Waszyngtonu) saudyjski program jądrowy (broń atomowa w Teheranie oznaczałaby niechybnie saudyjski program nuklearny, który oznaczałby bombę w rękach tym razem już nie przewidywalnych Persów, a radykalnych islamistów). Porozumienie z Iranem to wreszcie na koniec ten czynnik, który pozwolił Waszyngtonowi na dokonanie zwrotu ku Chinom, czyli tej potędze, która będzie w przyszłości największym wyzwaniem dla Stanów Zjednoczonych. Gdzie w tym wartości, które nakazywałyby zbombardować tego, kto używa gazów bojowych przeciw własnej ludności? Ano nigdzie. Gdzie w tym oburzenia na zmierzającą od (a nie do) demokracji Rosji? Również nigdzie.  Gdzie w tym Państwo Islamskie? Toż to tylko epizod w historii. Nieprzyjemny, ale też i nieistotny.

Gdzie w tym wszystkim wreszcie Polska? Ano tam, gdzie nie umiemy zrozumieć, że polityka międzynarodowa to brutalna gra interesów, a nie wartości. Gra ta powoduje, że nasze bezpieczeństwo będzie wzmocnione, ale nie w taki sposób, który zabezpieczałby nas w razie rosyjskiego ataku na duża skalę. Jeśli więc groziły nam rosyjskie prowokacje, a nie wojna i jeśli założyć, ze Moskwa liczyć będzie się  z samym faktem, iż nawet jeden zabity żołnierz amerykański to tyle co casus belli to jesteśmy bezpieczni. Jeśli jednak grozi nam wojna w pełnej skali to warto rozumieć, że niestety naprzeciw rosyjskich dywizji nie będą stać dywizje amerykańskie, brytyjskie czy tez niemieckie, a Polska i państwa bałtyckie nie będą ufortyfikowane niczym Niemcy Zachodnie w okresie Zimnej Wojny. Warto też pamiętać, iż co prawda siły NATO są znaczniejsze od rosyjskich to problemem jest wysoki stopień gotowości bojowej armii rosyjskiej. Przerzut sił amerykańskich z USA przez Atlantyk do naszego kraju to kwestia ok. 3 – 4 tygodni. Innymi słowy może się okazać, że – z niedużym wsparciem – ale jednak przyjdzie nam walczyć przez jakiś czas samemu. To zaś prowadzi do pytania czy zwiększenie budżetu na obronę z 1,95% do 2,00% (czyli o równo 0,05%) to wszystko, na co nas stać? I czy możemy namawiać Stany Zjednoczone do większego zaangażowania na rzecz naszego bezpieczeństwa, skoro sami – ujmijmy to szczerze – nie do końca chyba wierzymy w rosyjską inwazję? Zapewne nadszedł już czas, by skończyć z pomysłem na rozwój gospodarczy opartym na idei adopcji przez Niemcy i pomysłem na bezpieczeństwo opartym na nadziei na adopcję przez Stany Zjednoczone.

Przy okazji szczytu NATO odbędzie się szereg dyskusji i debat. Jedna z najważniejszych dotyczyć będzie Ukrainy. Warto odpowiedzieć sobie na pytanie czy nasi sojusznicy – skoro nawet przy okazji rozmieszczenia sił wojskowych na terytorium państwa członkowskiego paktu dbają o relacje z Rosją – zamierzają realnie podjąć wyzwanie, jakim byłoby prowadzenie aktywnej polityki wobec Ukrainy i Białorusi. A skoro nie (bo pytanie wyżej postawione to w istocie pytanie retoryczne) to co ma zrobić nasza dyplomacja, by przeciwdziałać temu, iżby obydwa państwa w ten czy inny sposób trafiły do rosyjskiej strefy wpływów. W wypadku Ukrainy to na dziś oczywiście odległa perspektywa, ale warto zastanowić się, czy z militarnego punktu widzenia nawet ważniejsza nie jest dziś Białoruś. Warto zastanowić się czy nie grozi nam sytuacja, w której grając o pełną stawkę (utrzymanie europejskiej perspektywy dla Mińska i Kijowa) nie przegapimy momentu, gdy Zachód zechce powiedzieć „pas”. A skoro tak, to czy nie lepsza byłaby dla nas neutralność Białorusi (a docelowo i Ukrainy). W przypadku Białorusi by owa neutralność była faktyczna muszą być jednak stworzone warunki do dialogu z Mińskiem. To zaś oznacza niechybnie, iż to, co stanowiło o naszej polityce wobec Białorusi czyli nasz demokratyczny prometeizm przyjdzie zamienić na twardą próbę realizacji naszych interesów. Nawet wbrew wyznawanym przez nas wartościom. Zapewne będzie to dla nas trudne, bo bardzo często mylimy politykę zagraniczną z polityką misyjną, ale Realpolitik możemy się uczyć od naszych sojuszników. Wystarczy obejrzeć w internecie nagrania rodziców tulących swoje dzieci umierające po ataku gazowym w mieście Ghouta w Syrii i uświadomić sobie, że to, co się ogląda spowodowało jedynie wznowienie gry dyplomatycznej.

Za kilka miesięcy minie 18 lat od chwili wstąpienia Polski do NATO. Będziemy więc pełnoletni. Czas zatem na pożegnanie się ze złudzeniami. Czas też na to, by  w większym niż do tej pory stopniu wziąć odpowiedzialność za siebie. W sojuszu – bo ani inaczej, ani lepiej, ani mądrzej się nie da. Polska nie ma i nie będzie miała alternatywy w stosunku do NATO i  sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi i innymi państwami członkowskimi paktu. Równocześnie jednak musimy pamiętać, iż w Traktacie Północnoatlantyckim przed słynnym art. 5 (dot. okazania pomocy państwu członkowskiemu paktu) jest jeszcze art. 3, który mówi o konieczności rozwijania indywidualnych zdolności obronnych. Program modernizacji polskiej armii obliczony był na 130 mld złotych. Z wypowiedzi obecnego szefa MON wynika, iż program był niedoszacowany o ponad 100 mld i będzie kosztować 235 mld. Wielu argumentuje, że Polski nie stać na takie wydatki. Warto jednak pamiętać, że Komisja Europejska lukę wynikająca z niezapłaconych podatków CIT oszacowała na kwotę sięgającą 40 mld zł, a lukę z tytułu oszustw na VAT na 36-56 mld zł. Polskę stać więc na modernizację armii. Sądząc zaś po tym jak zmienia się świat w naszym bezpośrednim otoczeniu po prostu nie możemy sobie pozwolić na to, by nie było nas stać. Przede wszystkim nie stać nas jednak na iluzje.


Powyższy tekst ukazuje się równocześnie na stronie OAS oraz w wydaniu specjalnym Dziennika Gazeta Prawna poświęconym szczytowi NATO