Krzysztof Rak
- Tak zwany format normandzki, czyli negocjacje Rosji, Ukrainy, Francji i Niemiec, najwyraźniej się wyczerpał. Kanclerz Angela Merkel, na której spoczywał główny ciężar rozmów zniechęciła się bezskutecznością swoich działań. Także Kreml, ze względów prestiżowych, wolałby aby ostateczne porozumienie zawarte zostało ze Stanami Zjednoczonymi, największym mocarstwem Zachodu i świata, a nie per procura z Niemcami i Francją w asyście Ukrainy. Nie chodzi w nim bowiem tylko o uregulowanie sytuacji na granicy rosyjsko-ukraińskiej, ale o coś znacznie poważniejszego, o ustalenie nowych zasad równowagi sił w Eurazji.
- Konsultacje amerykańsko-rosyjskie trwają już od trzech miesięcy. Nowy etap rokowań rozpoczęła majowa wizyta w Soczi sekretarza stanu USA, Johna Kerry’ego, podczas której rozmawiał on z Władimirem Putinem i szefem rosyjskiej dyplomacji, Siergiejem Ławrowem. W jej efekcie podjęto amerykańsko-rosyjski dialog na poziomie wiceministrów spraw zagranicznych, a tym samym stworzono nowy format dyplomatyczny, służący wypracowaniu porozumienia pomiędzy mocarstwami. W czerwcu doszło do pierwszej od wielu miesięcy telefonicznej rozmowy Władimira Putina z Barackiem Obamą.
- Mocarstwa zachodnie i Rosja są na siebie skazane. Rosja – z geoekonomicznego punktu widzenia – jest zapleczem surowcowym i swoistym peryferium Zachodu i dla mocarstw jest to relacja optymalna. Paradoksalnie to nie siła, a geoekonomiczna słabość Moskwy jest przyczyną mało asertywnego stosunku do niej Zachodu.
- W. Putinowi chodzi o to, aby Zachód zaprzestał eksportu wartości liberalno-demokratycznych na wschód i zastopował ekspansję NATO i UE. Dąży więc do zawarcia umowy o podziale stref wpływów. I należy się spodziewać, że znajdzie wiele zrozumienia wśród przywódców mocarstw zachodnich.
- Nasz region będzie nadal otwarty na wpływy Moskwy i pozostanie szarą strefą bezpieczeństwa. Utrzyma się jego uzależnienie od dostaw rosyjskich surowców energetycznych.
- Istnienie szarej strefy w naszym regionie wynika z potrzeb bezpieczeństwa zachodnich mocarstw. Stacjonowanie dużych jednostek wojskowych na terytorium nowych członków NATO, dzięki któremu nasz region przestałby być szarą strefą bezpieczeństwa, wplątywałoby je od razu w ewentualny konflikt zbrojny. Nierówny status nowych państw członkowskich daje więc mocarstwom strategiczną elastyczność. Z tego powodu przyszłoroczny szczyt Sojuszu Północnoatlantyckiego może zakończyć się dla nas przykrą porażką.
Rosja nie będzie prowadziła „nowej zimnej wojny” z Zachodem. Jest na to za słaba, a na dodatek nie udało się jej skutecznie podzielić mocarstw zachodnich. Moskwa straszy Zachód zimną wojną, ale w istocie niczego się tak nie boi, jak właśnie owej zimnej wojny. A ponieważ mocarstwa nie chcą krucjaty przeciwko Moskwie, to prędzej czy później dojdzie do porozumienia. Na czy będzie polegał kolejny reset?
Negocjacyjny maraton
Politycy są zmęczeni Ukrainą. Negocjują już drugi rok, w Mińsku uzgodnili nawet dwie umowy na temat przerwania działań wojennych, ale nie doprowadziły one ani do pokoju, ani do porozumienia pomiędzy Zachodem a Moskwą.
W czerwcu państwa Unii Europejskiej wstępnie uzgodniły, że przedłużą sankcje przeciwko Rosji do końca stycznia 2016 r. Nie znaczy to jednak, że dyplomaci przerwali rozmowy. Wręcz przeciwnie, wkraczają one w kolejną, być może końcową fazę. Tym razem jednak inicjatywę przejęli Amerykanie. Do tej pory w imieniu Zachodu negocjowali Europejczycy. Jednak brak sukcesu spowodował, że przywódcy mocarstw zachodnioeuropejskich stracili zapał do dalszych rozmów z Kremlem. Berlin, główny zwolennik ścisłego dialogu z Moskwą, przeforsował więc przedłużenie sankcji, a Paryż zrezygnował z kontraktu na „Mistrale”. Do gry wszedł jednak Waszyngton, który do tej pory zachowywał taktyczny dystans i stał krok w tyle za Niemcami i Francuzami, konsultując jedynie szczegóły stanowiska negocjacyjnego Zachodu.
Wejście Ameryki
Putin, po zawarciu drugiego porozumienia mińskiego w lutym br., kontynuował ograniczoną wojnę z Kijowem. Co jakiś czas straszył, że rozpocznie pełnowymiarową ofensywę, która zatrzyma się w Odessie, Kijowie, a być może nawet we Lwowie. Jego współpracownicy grozili, że Kreml w razie czego użyje broni jądrowej przeciwko Zachodowi.
To napinanie muskułów dało niewiele, więc rozpoczęto kolejną rundę rokowań. Tym razem jednak w innej konfiguracji. Tak zwany format normandzki, czyli negocjacje Rosji, Ukrainy, Francji i Niemiec, najwyraźniej się wyczerpał. Kanclerz Angela Merkel, na której spoczywał główny ciężar rozmów zniechęciła się bezskutecznością swoich działań.
Także Kreml ze względów prestiżowych wolałby, ażeby ostateczne porozumienie zawarte zostało ze Stanami Zjednoczonymi, największym mocarstwem Zachodu i świata, a nie per procura z Niemcami i Francją w asyście Ukrainy. Nie chodzi w nim bowiem tylko o uregulowanie sytuacji na granicy rosyjsko-ukraińskiej, ale o coś znacznie poważniejszego, o ustalenie nowych zasad równowagi sił w Eurazji.
Konsultacje amerykańsko-rosyjskie trwają już od trzech miesięcy. Nowy etap rokowań rozpoczęła majowa wizyta w Soczi sekretarza stanu USA, Johna Kerry’ego, podczas której rozmawiał on z Władimirem Putinem i szefem rosyjskiej dyplomacji Siergiejem Ławrowem. W jej efekcie podjęto amerykańsko-rosyjski dialog na poziomie wiceministrów spraw zagranicznych, a tym samym stworzono nowy format dyplomatyczny, służący wypracowaniu porozumienia pomiędzy mocarstwami. W czerwcu doszło do pierwszej od wielu miesięcy telefonicznej rozmowy Władimira Putina z Barackiem Obamą.
Szczegóły tych negocjacji nie są znane. Utrzymywanie ścisłej tajemnicy przez obie strony świadczy, że dotyczą najważniejszej kwestii – ogólnego porozumienia pomiędzy Rosją a mocarstwami zachodnimi. Wiele przemawia za tym, że rozmowy są zaawansowane. Przede wszystkim zawarte w połowie czerwca porozumienie z Iranem, którego stronami są również Waszyngton i Moskwa. Na pierwszy rzut oka jest ono skrajnie niekorzystne dla Rosji. Spowoduje bowiem, że w najbliższych latach ceny na gaz i ropę będą utrzymywały się na niskim poziomie. A przecież eksport surowców energetycznych zapewniał jeszcze niedawno przeszło połowę dochodów rosyjskiego budżetu. W tej sytuacji z szeroko zapowiadanych przez Kreml programów zbrojeniowych pozostaną nici. Nie będzie również środków na inwestycje, w tym w szczególności na rozwój infrastruktury. Zagrożone zostaną wypłaty świadczeń społecznych dla Rosjan. O pogłębiającej się recesji nie trzeba już nawet wspominać.
Nie ma więc innej możliwości. USA i mocarstwa zachodnioeuropejskie musiały sporo zapłacić Kremlowi za wsparcie tego porozumienia. I to nie w brzęczącej monecie. Trudno uznać za przypadek, że wysoki urzędnik Departamentu Stanu USA kilka dni po zawarciu irańskiego dealu zapewnił, że podczas przyszłorocznego szczytu NATO w Warszawie nie zostanie podjęta decyzja o budowie stałych baz w Polsce. I uzasadnił to tym, że w 1997 mocarstwa zachodnie zobowiązały się wobec Moskwy, że nie będą rozmieszczały „poważnych sił” na terytoriach nowych państw członkowskich Sojuszu. Nie ma również przypadku w tym , że Waszyngton wzmógł ostatnio naciski, aby Kijów przyjął konstytucyjne zobowiązania w sprawie okupowanych terenów Donbasu.
„Business as usual” czyli dzieje się to, co zwykle. Mocarstwa regulują swoje rachunki kosztem słabszych.
“Diabeł, którego znamy, jest lepszy od tego, którego nie znamy”
Wiele wskazuje na to, że na Kremlu narasta świadomość tego, że Rosja przelicytowała i nastał czas rozmów. Do tego punktu widzenia stara się przekonać Andriej Piontkowski, rosyjski opozycjonista i ekspert zajmujący się strategiami wojen nuklearnych. Przed rokiem Piontkowski, jeden z najciekawszych i najbardziej kontrowersyjnych rosyjskich politologów, przekonywał, że Putin gotów jest zgotować Zachodowi atomowy Armagedon. Rosyjski prezydent po aneksji Krymu w marcu 2014 r. rozpoczął wojnę, w której powstający z kolan prawosławny „ruski świat” miał pokonać zgniły i dekadencki anglosaski Zachód. W tym starciu chciał wykorzystać własną „psychologiczną przewagę w zdolności do zastosowania broni jądrowej”, ponieważ zdawał sobie sprawę ze swojej słabości gospodarczej i militarnej – w dziedzinie broni konwencjonalnej.
Rosyjski politolog twierdził wówczas, że mocarstwo jądrowe, chcące zmienić międzynarodowe status quo, teoretycznie może osiągnąć poważne sukcesy, grożąc użyciem lub używając w ograniczony sposób broń atomową. Pod następującymi wszakże warunkami: awanturnictwa, przewagi woli politycznej nad konkurentami i obojętności na ewentualną śmierć swoich i obcych obywateli. Putinowska Rosja spełnia te warunki, może więc zastosować tę strategię.
Wojna miała mieć, według Piątkowskiego, następujący przebieg. Wojska rosyjskie, a właściwe “zielone ludziki”, w ramach łączenia „ruskiego świata” zaatakują Estonię, po tym jak jej rosyjskojęzyczni obywatele w referendum zadecydują o powrocie do macierzy. Jeśli NATO nie odpowie natychmiast, to kryzys ten skończy się efektownym blitzkriegiem Moskwy.
Jeśli jednak Sojusz zareaguje i wyśle swoje wojska w region konfliktu, to Putin zastosuje drugi krok. Zaatakuje bombami atomowymi dwie stolice europejskie i – jak zauważał Piontkowski – „nie będzie to Paryż ani Londyn”. Putin przekonany o tchórzliwości przywódców Zachodu zakłada, że nie zdecydują się oni na eskalację. A to dlatego, że NATO musiałoby odpowiedzieć jądrowym uderzeniem na Moskwę, co w konsekwencji spowodowało rosyjski odwet i zniszczenie Europy, Rosji i USA. Putin niszcząc dwie europejskie stolice pozostanie bezkarny. W ten sposób osiągnie swoje najważniejsze cele: zniszczy wspólnotę euroatlantycką i NATO oraz skompromituje Stany Zjednoczone.
Dziś Piontkowski uważa ten scenariusz za nieprawdopodobny. A to za sprawą manewru Amerykanów, którzy na rosyjskie groźby odpowiedzieli wysłaniem do Państw Bałtyckich własnych żołnierzy. Pojawienie się “zielonych ludzików” np. w Estonii doprowadziłoby do wojny z USA, a atak jądrowy na jej terytorium nieuchronnie spowodowałby śmierć amerykańskich żołnierzy. Waszyngton musiałby na to odpowiedzieć atomowym odwetem. A tego właśnie najbardziej boi się Putin. Nie jest on bowiem wojownikiem, a biznesmenem, który traktuje państwo rosyjskie jak prywatne przedsiębiorstwo. Nie będzie więc ryzykował zniszczenia swojego biznesu. Putin po prostu przelicytował, albowiem bezpieczeństwo Ukrainy uczynił problemem bezpieczeństwa mocarstw zachodnich.
Świadoma tego, iż przelicytowała Moskwa wyraźnie straciła rezon. Siergiej Iwanow, druga osoba na Kremlu i szef administracji prezydenta, w czerwcowym wywiadzie dla “Financial Times” trzeźwo zauważył, że potęga NATO do potęgi Rosji ma się jak słoń do mrówki.
Teraz przywódcy Zachodu mają do rozwiązania jeden problem. Zastanawiają się nad tym, w jaki sposób pozwolić wycofać się Putinowi z tej awantury bez utraty twarzy. Najprawdopodobniej wymuszą na Ukraińcach jakieś ustępstwa wobec Moskwy. Jak zauważa Piontkowski, “diabeł, którego znamy, jest lepszy od tego, którego nie znamy”.
Solidarność mocarstw
Trzeba się pozbyć złudzeń: w polityce międzynarodowej nie liczy się sprawiedliwość, słuszność, czy dobro. Lojalność sojusznicza nie jest zaś wynikiem minionych zasług i udziału w wojnach silniejszego partnera, ale wynikiem kalkulacji. Naiwnością jest przekonanie, że rozmowy mocarstw zachodnich służyć będą ukaraniu Rosji i wymierzeniu jej sprawiedliwości za wojnę, jaką prowadzi z Ukrainą. Dla mocarstwa i ich przywódców liczą się wymierne interesy. Nikt nie będzie umierał za Kijów.
Mocarstwa zachodnie i Rosja są na siebie skazane. I dlatego w końcu się dogadają. Rosja swoją ropę i gaz jeszcze bardzo długo będzie mogła sprzedawać głównie na Zachód. Tam jest jej najważniejszy strategiczny rynek. Wielkie kontrakty z Chinami to na razie kremlowska propaganda, a nie rzeczywistość. Mocarstwa zachodnioeuropejskie nie mają najmniejszego zamiaru rezygnować z rosyjskich węglowodorów. Uważają dostawy ze wschodu za stosunkowo tanie i pewne. Nikt na Kremlu nie będzie śmiał zamykać kurka Niemcom, co innego Polakom lub Ukraińcom. Symptomatyczne, że tzw. zachodnie sankcje nie dotknęły handlu najważniejszym rosyjskim towarem strategicznym, czyli ropą i gazem.
Rosja – z geoekonomicznego punktu widzenia – jest zapleczem surowcowym i swoistym peryferium Zachodu i dla mocarstw jest to relacja optymalna. Putin jako szef największej na świecie kleptokracji to najlepszy z możliwych partnerów. Okradając swój własny kraj, nie pozwala na jego modernizację i jest najpewniejszym gwarantem, że Rosja nigdy nie będzie konkurowała na rynkach światowych z Niemcami, Francją, czy USA. Paradoksalnie to nie siła, a geoekonomiczna słabość Moskwy jest przyczyną mało asertywnego stosunku do niej Zachodu.
Mocarstwa najbardziej obawiają się rozpadu Rosji. Nie rosyjska armia, nie służby specjalne, ale groźba kolejnej smuty to dla nich najczarniejszy scenariusz. Dezintegracja rosyjskiego państwa to nie tylko groźba globalnego wzrostu cen surowców strategicznych, ale i braku kontroli nad ogromnym arsenałem broni jądrowej. Z tych powodów Zachód stara się nie robić Moskwie wielkiej krzywdy.
Podział stref wpływów
Putinowi chodzi o to, aby Zachód zaprzestał eksportu wartości liberalno-demokratycznych na wschód i zastopował ekspansję NATO i UE. Dąży więc do zawarcia umowy o podziale stref wpływów dotyczącej Ukrainy, środkowej i wschodniej Europy oraz innych strategicznych regionów Eurazji. I należy się spodziewać, że znajdzie wiele zrozumienia wśród przywódców mocarstw zachodnich. Jakie konsekwencja miałaby taka umowa dla Polski?
Nasz region będzie nadal otwarty na wpływy Moskwy i pozostanie szarą strefą bezpieczeństwa. Utrzyma się jego uzależnienie od dostaw rosyjskich surowców energetycznych.
Istnienie szarej strefy w naszym regionie wynika z potrzeb bezpieczeństwa zachodnich mocarstw. Ich przywódcy nie są na tyle głupi, aby ślepo wierzyć Kremlowi. Jeśli Putin odważy się zaatakować słabo bronione przedpole, mocarstwa zyskają czas na zorganizowanie własnej obrony. Będą prowadziły „dziwną wojnę”, nie angażując się militarnie.
Stacjonowanie dużych jednostek wojskowych na terytorium nowych członków NATO, dzięki któremu nasz region przestałby być szarą strefą bezpieczeństwa, wplątywałoby je od razu w ewentualny konflikt zbrojny. Nierówny status nowych państw członkowskich daje więc mocarstwom strategiczną elastyczność. Z tego powodu przyszłoroczny szczyt Sojuszu Północnoatlantyckiego może zakończyć się dla nas przykrą porażką.
Ten układ obowiązywać będzie dopóty, dopóki władzę na Kremlu sprawował będzie Władimir Putin. Dlatego cechą nowego porządku będzie niski stopień jego instytucjonalizacji. Jego przyszłość zależeć będzie od losów obecnego gospodarza Kremla. Gdy Putina zabraknie, najpierw zmieni się system sprawowania władzy w Rosji, a potem w konsekwencji powstanie nowy układ równowagi w Europie. Najistotniejsze jest więc, by nasz potencjał przy następnym rozdaniu był większy, niż obecnie, gdy gra – nadal – toczy się jakby nie patrzeć ponad naszymi głowami.
—————–
zdjęcie: „Holdem” by Todd Klassy – http://flickr.com/photos/latitudes/66492870/in/set-1442169/. Licensed under CC BY 2.5 via Commons – https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Holdem.jpg#/media/File:Holdem.jpg